Книга: Kabaret metafizyczny



Manuela Gretkowska

Kabaret metafizyczny

Warszawa 1999


_________________

* A teraz… — Striptizerka wysupłała z tasiemki cekinów żylaste piersi — pokażę państwu korzeń, a nawet ogon… zła. — Odwróciła się i zaczęła zsuwać czarne, błyszczšce majtki.

Publicznoœć małej salki Kabaretu Metafizycznego znieruchomiała wpatrzona w scenę. Ucichła muzyka, przygaszono œwiatła. Perkusista przestał wybijać rytm i też zapatrzył się w czerwony kršg œwiatła wydobywajšcy z ciemnoœci sceny pupę artystki. Spomiędzy jej poœladków wymsknšł się wšski, zakończony wiechciem krótkich włosów, ogonek. Zaczynał się wiotkš chrzšstkš u nasady kręgosłupa i przypominał wydłużony palec niepewnie obmacujšcy otaczajšce go kršgłoœci. Poruszany był rytmicznymi skurczami pupy, aż znalazł wejœcie do odbytu*. Wyprężony wepchnšł się w czeluœć między poœladkami. Striptizerka opadła na kolana, wsparta rękoma o zakurzonš podłogę kołysała biodrami. Perkusista ocknšł się z zapatrzenia i gwałtownymi uderzeniami w bęben wtórował konwulsyjnym ruchom gwałconej przez własny ogon artystki. Jęknšł akordeon, zapaliły się œwiatła. Na scenę wbiegł konferansjer. Przekrzykujšc spazmatyczne krzyki gwałconej, zapowiedział atrakcję następnego wieczoru: — Mesdames, Messieurs, zapraszamy na jutrzejszy spektakl. Występować będzie słynna Beba Mazeppo, kobieta o dwóch łechtaczkach, dzięki której zobaczš państwo i usłyszš orgazm stereo!


_________________

* Wejœcie do odbytu, do labiryntu wnętrza ciała. Czym innym, jak nie miejscem inicjacji, jest nagie ciało. Błšdzimy po nim rękoma, szukajšc rozkoszy, aż trafimy na wejœcie labiryntu obiecujšce wtajemniczenie w kogoœ, w miłoœć. Labirynt katedry w Chartres ma zaledwie jedno wejœcie, na więcej nie było prawdopodobnie stać teologów œredniowiecza. W plan katedry można wrysować człowieka o rozpostartych ramionach. Ta postać ludzka jest mężczyznš. Mężczyzna ma jedno wejœcie do labiryntu — anus. Kobietę, obdarzonš anusem i vaginš, symbolizuje labirynt o dwu wejœciach, rzadko kiedy rysowany na posadzkach œredniowiecznych katedr. Wtajemniczeni w misteria gnostyczne woleli postępować męskš drogš inicjacji, zwanš drogš ognia, słonecznego Apolla. Kobieca droga — droga wody, była krótsza, ale wymagała od inicjowanego szczególnych predyspozycji; łatwoœci popadania w szał dionizyjski lub po prostu stany histeryczne.

Zasznurowany zwieraczem anus jest drogš dla cnotliwych, wystrzegajšcych się œliskoœci vaginy.

Œredniowieczni alchemicy szukajšcy złota, a więc słońca będšcego we władzy Apollina, zalecali oczyœcić i wysuszyć materię brutta, od której zaczynano przemianę alchemicznš. Oczyszczona materia bez skazy, dziewicza substancja mogła posłużyć do inicjacyjnego dzieła alchemicznego. Œredniowieczny kult dziewictwa miał swój poczštek w alchemicznych poszukiwaniach dziewiczej materii. Dziewica, której inicjacyjnš drogę vaginy zamykał hymen, mogła stać się przewodniczkš trudnej wędrówki poprzez labirynt anusa. Używanie do ezoterycznych inicjacji kobiet miało swoje uzasadnienie w alchemicznej symbolice opisujšcej zespolenie tego, co męskie (Słońce, ogień), z tym, co żeńskie (Księżyc, woda). A wszystko to dla uzyskania androgynicznej pełni.

Beatrycze, jedna z najsłynniejszych dziewic œredniowiecza, prowadziła Dantego po kręgach piekła, czyœćca, nieba. Wiodła go po labiryntach zaœwiatów. Dante podšżał za Beatrycze, patrzšc na jej œwietlisty anus, jaœniejšcy ponętnie spod powłóczystych szat obietnicš spełnienia alchemicznych receptur androgynicznoœci.

Aluzje, symbole, szyfry zamykały inicjacyjnš drogę profanom, przede wszystkim obrońcom wiary chrzeœcijańskiej uznajšcym alchemiczne przepisy za dowody na żywotnoœć herezji*. Jeœli heretyk wszedł na ognistš drogę inicjacji, niech zagubi się w płomieniach stosu, tak jak ostatni mistrz zakonu templariuszy. Obrzędy zaprzysiężenia templariuszy polegać miały na oddaniu czci głowie Bafometa, podeptaniu krzyża i ucałowaniu mistrza w bratersko wypięty anus.

Czarownice całowały swego kochanka diabła pod ogon. Wieki przeœladowań, tortur za znalezienie pokrętnej drogi zbawienia, do której wejœcie wyglšda, jakby zafastrygowano je pospiesznie w obawie przed cisnšcym się zewszšd tłumem chętnych. Potępienie, udręka, wstyd za skłonnoœć do dziecinnie pucołowatej pupki.


_________________

*— Jestem heretykiem miłoœci, moje łzy płonš do ciebie — wyrecytował z serwetki zakochany w Bebie Mazeppo niemiecki student III roku sorbońskiej germanistyki. Poplamionš wierszem serwetkš wytarł autentycznš łzę spływajšcš mu z zakochanego oka. Beba, brzydzšca się wszelkich ludzkich wydzielin, dla pewnoœci przetarła puszkiem waty garderobiane lustro w miejscu, gdzie spływało po nim odbicie łzy. Nie przerywajšc doklejania sztucznych rzęs, wskazała studentowi pędzelkiem krzesło obok siebie.

— Niech pan siada i nie opowiada bzdur.

Student usiadł na brzegu krzesła, nie œmiać spojrzeć na dotykajšcš go obnażonym ramieniem Bebę. Patrzył na jej twarz w lustrze.

— Kocham paniš, jest pani jedynš kobietš, która mnie zrozumie. Jest pani niezwykła. — Poprawnoœć francuskiej wymowy Wolfganga zdradzała jego cudzoziemskoœć.

— Poeta z pana, no nie? — obsypała się różowym pudrem.

Bez pukania wszedł do garderoby długowłosy młodzieniec o greckim profilu, cišgnšcy za sobš owinięty gazetami obraz.

— O! — ucieszyła się Beba — Giugiu! — Wycišgnęła do niego na powitanie dłoń opiętš czarnš, długš rękawiczkš. — Niestety muszę was opuœcić. — Okryła się pomarańczowym boa i uœmiechnęła w drzwiach na pożegnanie.

Giugiu wyjšł z szuflady inkrustowanego chińskiego stolika cygaretki Beby. Podał pudełko studentowi.

— Giugiu jestem — przedstawił się. — Giugiu z Sycylii.

— Wolfgang Zanzauer. — Student wzišł cygaretkę i włożył do ust, rozkoszujšc się ulubionym przez Bebę mentolowym zapachem. Giugiu podał mu zapalniczkę.

— Nie palę. — Wolfgang zezujšc spojrzał na wystajšcš spomiędzy zębów cygaretkę. — Ssę.

— Aha. — Giugiu pokiwał rozumiejšco głowš i zapalił papierosa. — Pewnie kochasz się w Bebie.

— Tak. Chcę, żeby pani Beba Mazeppo została mojš żonš.

— Nie masz szans. — Giugiu odwinšł z gazety obraz i przyłożył do œciany nad lustrem. — Niezły, prawda?

— Picasso. Panny z Avignonu. — student zareagował poprawnie na widok reprodukcji.

— Żaden Picasso i żadne Panny z Avignonu — Giugiu odstawił obraz na toaletkę. — Autorem jestem ja, Giugiu del Soldato. Spojrzałem krytycznie na ten obraz Picassa, rozszerzyłem go o tytuł, doklejajšc bilet kolejowy w dolnym prawym rogu. Teraz sš to Panny z Avignonu, z przesiadkš w Bordeaux. Można wyłšcznie rozwijać osišgnięcia mistrzów. Prawdziwa sztuka się skończyła. Została tylko genialna Beba Mazeppo.

— Jestem poetš. — Wolfgang przedstawił się po raz drugi. — I co do poezji, to sšdzę, że się rozwija — zawahał się. — Ja się rozwijam. — Założył nogę na nogę.

— Okay, okay. — Giugiu ugodowo machnšł rękš. — Mówiłem o malarstwie.

— Chciałbym mianowicie — Wolfgang zakasłał — ożenić się z paniš Bebš, bo w przyszłoœci, gdy będę sławny, a ona zostanie wdowš po mnie, będzie naprawdę wdowš godnš mej twórczoœci.

Giugiu, obejmujšc sprawnym malarskim spojrzeniem poetyckoœć białej rozpiętej koszuli Wolfganga, pogubił się w jego planach dotyczšcych przyszłoœci Beby.

— Skšd wiesz, że umrzesz szybciej niż Beba, jesteœ od niej ćwierć wieku młodszy. — Kończšc zdanie, zdał sobie sprawę z niedelikatnoœci, jakš popełnił. Utwierdziła go w tym nienaturalna bladoœć Wolfganga. — Może jednak znajdš szybko szczepionkę — pocieszał studenta.

— Szczepionkę na œmierć? — Wolfgang był zaniepokojony.

— Na raka, na katar — Giugiu starał się bujaniem na krzeœle osłabić œmiercionoœne słowo — AIDS.

Wolfgang wzruszył ramionami.

— Co mnie obchodzi AIDS. Beba jest dziewicš*, o czym wszyscy wiedzš. Od dnia, gdy po raz pierwszy zobaczyłem Bebę na scenie, przestałem w ogóle interesować się innymi kobietami. Ona zostanie po mnie wdowš, wszyscy słynni poeci i pisarze zostawiajš po sobie wdowy. Borges, Joyce, Lassandos. Żony słynnych literatów czujš się równie genialne co oni, bo poœlubiły geniusza albo utalentowanego mężczyznę. Tak naprawdę, te żony nie rozumiejš nic, sš biednymi kurami domowymi nafaszerowanymi sławš męża. Owszem, szanujš męża-twórcę, nawet potrafiš wyrecytować kilka napisanych przez niego stron i podać dobry obiad, ale żadna słynna wdowa nie rozumiała nigdy geniuszu mężczyzny, z którym żyła. One wychodziły za faceta, za jego chuja, nie za wielkš literaturę. Dlaczego więc zamiast mówić zwyczajnie „wdowa po chuju Joyce’a”, mówi się pompatycznie „wdowa po Jamesie Joysie”? Beba Mazeppo jest wyjštkowa, ona czuje całym swym ciałem, czym jest sztuka, ona zrozumie mojš poezję. Sam stwierdziłeœ, że sztuka się kończy i zostanie tylko Beba.

— Mówiłem też, że nie masz u Beby szans. Zresztš mylisz się, ona marzy jedynie o tym, by poœlubić właœnie chuja, a nawet dwa. I dlatego nie zostanie twojš żonš.

Wolfgang zatrzepotał płaczliwie długimi rzęsami.

— Beba, będšc cudem natury — bezlitoœnie kontynuował Giugiu — czyli majšc dwie łechtaczki, pragnie poœlubić mężczyznę o dwu członkach. Skoro w Paryżu żyje Beba o dwóch łechtaczkach, czemu by nie miał gdzieœ żyć upragniony przez niš mężczyzna. Tym bardziej że natura stworzyła już kangura — zwierzę obdarzone dwoma pokaŸnymi narzšdami kopulacyjnymi.

— Kangur ma dwa? — W pytaniu Wolfganga można było wyczuć zazdroœć.

— Dwa. Pewnie dlatego, żeby miał drugiego w zapasie, gdy skaczšc, niechcšcy sobie jednego przydepnie. Rozumiesz więc, że Beba wytrwa w dziewictwie, aż znajdzie człowieka-kangura. Człowiek-poeta czy człowiek-malarz — Giugiu westchnšł — nie majš u niej szans.


_________________

— Jestem dziewicš. — Beba przesunęła lampkę oplecionš czerwonym koronkowym abażurem na œrodek stolika. Orkiestra kabaretowa grała powolne tango. Przy sšsiednich stolikach oœwietlonych mdłymi lampkami siedzieli mężczyŸni patrzšcy czule na innych mężczyzn odnajdywanych w spojrzeniach kobiet. Z czarnego sufitu zasnutego oparami dymu zwisały metaliczne serpentyny i baloniki z życzeniami „Dobrego roku 1993”. — Jestem dziewicš od momentu mego poczęcia i urodzenia. Wyrażam się nieco filozoficznie, czyż nie? Ale pan jest Niemcem, pan mnie zrozumie. — Wyjęła z torebki ostemplowany, zniszczony dokument. — Napisane po łacinie, bo to zaœwiadczenie lekarskie. — Podała Wolfgangowi pożółkłš kartkę. — Doktor napisał, że jestem dziewicš, chociaż nie mam błony dziewiczej. Taki przypadek zdarza się raz na pięć milionów.

— Pani się nie zdarza nigdy. — Nadmiar uczucia do Beby zablokował prawidłowe odruchy gramatyczne Wolfganga. — Przepraszam, chciałem powiedzieć, że jest pani wyjštkowa, bardziej jedyna niż na pięć milionów.

Pijanej Bebie wykoœlawione słowa drżšcego ze wzruszenia studenta pasowały do rozmazujšcych się kształtów wokół pustego kieliszka.

— Ja już się taka urodziłam. — Czknęła potwierdzajšco. — Kiedy byłam jeszcze mniejsza — pokazała palcami coœ wielkoœci fasolki — kiedy byłam embrionem, ssałam palec. Doktor pokazywał mi zdjęcia płodów, wszystkie płody ssš palec dla przyjemnoœci i żeby przygotować się do ssania mleka. Ale mnie z tego powodu, że miałam dwie łechtaczki… to znaczy clitoris, i za dużo hormonów, więcej przyjemnoœci sprawiało wepchnięcie sobie palca między nogi. Embrion rozbudzony erotycznie zdarza się raz na pięć milionów. — Beba podcišgnęła nerwowo jedwabne rękawiczki.

— Miała pani od zawsze niewiarygodnie rozbudzone libido, proszę nie myœleć o sobie w kategoriach embrionu, hormonów. To Ÿle, pani jest czymœ więcej — artystkš, pani narodziła się z libido.

— Jak mam nie myœleć o sobie Ÿle? — Błękitne łzy tuszu spływały po jej wypudrowanej twarzy. — Jak mam o sobie zapomnieć? Przecież nie myœleć o kimœ Ÿle to w ogóle o nim nie myœleć.


_________________

Najlepiej zachowany szkielet dziewicy można zobaczyć w paryskim muzeum œredniowiecza — Cluny. Dziewiczy szkielecik zawieszono w okršgłej sali niemal pod sufitem, naprzeciw 2,5-metrowego rogu jednorożca. O tym, że wysuszone koœci należały do panny zmarłej w stanie dziewiczym, łatwo się przekonać, zaglšdajšc szkieletowi w dobrze zachowane spojenie łonowe. Zakryte jest ono skostniałš, lekko sperforowanš błonš dziewiczš. Ten wyjštkowy eksponat błony dziewiczej datowany jest na drugš połowę czternastego wieku. Według legendy szkielet dziewicy należał do panny przedstawionej na cennych gobelinach rozwieszonych w tej samej sali, zatytułowanych Dama z jednorożcem.


_________________

* Jednorożcowi poœwięcono w Muzeum Cluny jednš z większych sal. Skšd to uprzywilejowanie? Jednorożec — wymierajšcy gatunek parzystokopytnych, z jednym rogiem i o powłóczystym spojrzeniu, przypominajšcy œnieżnobiałego jelenia — był w œredniowieczu niezmiernie cenionym zwierzęciem. Trubadurzy układali pieœni o jego pięknych oczach, mšdroœci, łagodnoœci i czystoœci serca. Lekarze poszukiwali jego rogu. Starty na proszek był niezbędnš substancjš do wyrobu pigułek leczšcych gangrenę, wœciekliznę, epilepsję i goršczkę. Samo zanurzenie rogu w wodzie zamieniało jš w wodę o cudownych właœciwoœciach uzdrawiajšcych. Siła jednorożca była tak wielka, że œredniowieczni myœliwi musieli używać podstępu, by go schwytać. Podstęp był jeden, zawsze skuteczny: zostawienie w lesie jako przynęty panny czystego serca i obyczajów, gdyż jednorożec podchodził bez strachu wyłšcznie do dziewicy. Dawał się jej obłaskawić, a potem zasypiał, składajšc głowę na dziewiczym łonie. Uœpionego jednorożca napadali myœliwi. Musiało ich być co najmniej dziesięciu, bowiem siła zwierzęcia, nawet spętanego sieciami, była ogromna. Niebezpieczeństwo groziło też pannie, gdy nie była dziewicš — zwierzę wyczuwało podstęp i rozrywało jš rogiem.

Jednorożec stał się symbolem Chrystusa, zstępujšcego na Ziemię po znalezieniu Dziewicy godnej Jego boskiej istoty. Czyhajšcy na niego myœliwi to grzeszna ludzkoœć wydajšca Zbawiciela na mękę.

Gobeliny o wymiarach 3,5 x 4,5 metra każdy, zatytułowane Dama z jednorożcem, zrobiono na zamówienie lyońskiego szlachcica Jeana Le Viste. Ofiarował je on swojej żonie w prezencie œlubnym.

Pierwszy z gobelinów przedstawia damę grajšcš na organach i przysłuchujšcego się muzyce jednorożca. Scena ta symbolizuje zmysł słuchu. Na drugim gobelinie dama pokazuje jednorożcowi jego odbicie w lustrze — jest to scena symbolizujšca zmysł wzroku. Zmysł smaku pokazuje gobelin, na którym dama karmi słodyczami papugę siedzšcš na jej ręku. Jednorożec i lew trzymajš proporce ozdobione trzema półksiężycami, będšcymi herbem Jeana Le Viste. Na kolejnym gobelinie dama, służšca, jednorożec i lew bawiš się kwiatami — alegoria węchu. Zmysł dotyku pokazany jest we wdzięcznej scenie prowadzenia zakochanego w damie jednorożca. Dama kieruje zwierzęciem, trzymajšc je delikatnie za róg. Ostatni, szósty gobelin jest także obrazem symbolicznym: dama wychodzi z błękitnego namiotu i bierze ze szkatułki podsuwanej przez służšcš wielobarwny naszyjnik. Wpatrzony w swš paniš jednorożec trzyma sztandar, na którym wyhaftowano dewizę: „Zgodnie z moim życzeniem.” Scenę tę interpretuje się w myœl traktatów œredniowiecznych jako alegorię wolnej woli, potrafišcej podporzšdkować sobie pragnienia płynšce z pięciu zmysłów.

Dla pragnšcych innego dowodu na istnienie jednorożca niż tych szeœć wspaniałych gobelinów, zawieszono na œcianie róg zwierzęcia, przechowywany wczeœniej w skarbcu królewskiej bazyliki St. Denis. Róg jest imponujšcy, lecz niestety z wosku. Może jest woskowš kopiš prawdziwego rogu, z którego przyrzšdzano mikstury i rzeŸbiono puchary — jak choćby ten z piętnastowiecznego inwentarza skarbca księcia Burgundii. W inwentarzu zapisano: „Puchar z rogu jednorożca, inkrustowany złotem, sztuk jeden.” Czy i ten puchar był wymysłem? Puchar naprawdę istnieje, zrobiono go z zęba delfina. W Morzu Œródziemnym wokół północnych wybrzeży Afryki* i w ciepłych morzach Azji żyje delfin zwany Nerval monoceros. Jego zšb mierzšcy niekiedy dwa, trzy metry, przypominajšcy róg, służył do wyrobu drogocennych naczyń i medykamentów. Czyżby więc jednorożec był wytworem fantazji? Mówi się teraz tak dużo o ochronie zwierzšt, ocaleniu ginšcych gatunków. Zakazuje się polowań na pandy, wieloryby, białe tygrysy. Czemu by nie chronić ginšcych zwierzšt ludzkiej fantazji: gryfów, sfinksów, syren, wilkołaków, jednorożców. Do ich przetrwania wystarczy tak niewiele — nasza wiara, że istniały. Ratujmy więc jednorożce.


_________________

* W afrykańskiej restauracji na północy Paryża kilka małych stolików i nieskończona iloœć cišgle dostawianych do nich krzeseł. Murzyński właœciciel knajpy, poprawiajšcy nerwowo lustrzane okulary, zsuwajšce mu się ze spoconego nosa, przypomina sierżanta najemników kierujšcego akcjš desantu — co chwila odpowiada na telefony, spokojnie obserwujšc przepełnionš salę wielkoœci ciasnego przedpokoju. — Mamy jeszcze miejsca, zapraszamy.

Szczelnie zamknięte drzwi i okna nadajš atmosferze typowo afrykański nastrój — goršco, wilgoć, duszšce aromaty tłuszczu parujšce z kuchni. Właœciciel, zamiast otworzyć okno, by wpuœcić przez nie odrobinę rzeœkiego kwietniowego powietrza, zastawia stoliki kolejnymi wiatraczkami. Na rozgrzanym kaloryferze największy wiatraczek rozpyla wysuszony, œmierdzšcy upał. Między stolikami przeciska się afrykański muzyk poklepujšcy wymalowanš tykwę. Zamroczony muzycznym transem pochyla się nad talerzami klientów i coœ melodyjnie mamrocze. Giugiu, nie próbujšc domyœlać się kształtów olbrzymiej afrykańskiej ryby wypływajšcej brzuchem z burego sosu, użył jej do kompozycji zanotowanej w szkicowniku:


[rys.1]


Muzyk pochylił się nad Wolfgangiem.

— Burumba bango hoho, mango bum.

Niemiec, zanim wrzucił mu do tykwy pięciofrankówkę, poprosił o przetłumaczenie słów melancholijnej pieœni.

— Ryż zapiekany z kalmarami, groszek z rybš bumba, piwo i kompot z mango — uœmiechnšł się Murzyn. — Pan przy tamtym stoliku je baraninę — zanucił poklepujšc tykwę.

— Poezja konkretu — podsumował występy muzyka Giugiu.

Wolfgang był zniesmaczony.

— Myœlałem, że on wyœpiewuje jakieœ sagi murzyńskie albo o demonach afrykańskich.

— Chcesz zobaczyć sztukę afrykańskš, demony i tak dalej — idŸ do Muzeum Picassa, on był ostatnim Murzynem XX wieku. Jedz szybciej swojš bumbę i uciekamy. Jeszcze kwadrans, a dostanę udaru. Tylko nie spluwaj oœćmi, wszędzie talerze, ktoœ się może twoimi oœćmi udławić.

Wolfgang skrzyżował dystyngowanie sztućce.

— Nie pluwam — rzekł z godnoœciš.

— Pluwasz, pluwasz. — Giugiu płacił rachunek kelnerowi w kolonialnym kasku. — Widziałem cię wczoraj w barze naprzeciw Kabaretu, plułeœ do kawy miłej panienki.

— Nie plułem — bronił się Wolfgang. — Oddawałem œlinę do analizy mojej siostrze. Ona jest lekarkš, przyjechała wczoraj z Bonn na kilka dni. Uważa, że mam rodzinne skłonnoœci do cukrzycy. Kazała mi splunšć do gorzkiej kawy, którš popijajšc, zanalizowała organoleptycznie na zawartoœć glukozy w mojej œlinie.

— Mhm… — Giugiu torował drogę w kierunki drzwi zapchanych tłumem wchodzšcych goœci. Ładna ta twoja siostra, chciałbym jš narysować.


[rys.2]


Skrót portretu Hedvig Zanzauer von Sperma* na tle tła.


_________________

*— Nic do naszego zwišzku nie wniosłeœ oprócz spermy! — Leila pakowała walizki Giugiu. — Żadnego uczucia wdzięcznoœci po tylu latach. — Upuœciła na podłogę pudełko farb. — Wynoœ się. — Zrzuciła ze œciany obraz.

Giugiu próbował jš uspokoić.

— Nie dotykaj mnie! — Wyszarpnęła się z jego objęć. — Traktowałeœ mnie zawsze jak psa i teraz chcesz jak sukę ugłaskać, może i kochać się ze mnš, co?! IdŸ, kochaj się z innym psem, ty zboczeńcu, ty sodomito! — Trzasnęła talerzem o kominek. — Z tš sukš niemieckš, co jš malowałeœ! — Drugi talerz zatrzymał się na drzwiach, zasypujšc je kolorowymi szkiełkami.

Giugiu, cišgnšc za sobš walizkę i teczkę z rysunkami, zstępował powoli coraz niżej: drugie, pierwsze piętro, parter, ulica, piwnica, Kabaret Metafizyczny przy ulicy Chabanais numer 9.

Podszedł do stolika Wolfganga.

— Chodzę po tym œwiecie jak za własnym pogrzebem. Zobacz, co mi zrobiła. — Pokazał walizkę obwišzanš sznurkiem. — Za twojš siostrę, że namalowałem jej portret.

— BšdŸmy dokładni; za to, że się do Hedvig bezczelnie dobierałeœ.

— Następny zazdroœnik. — Giugiu opadł na krzesło. — Miłoœć jest œlepa i dlatego obmacuje.

Zasłonięty dotychczas gazetš czytelnik „Le Monde” wychylił się zza płachty papieru.

— Jonatan jestem — odłożył gazetę, podajšc rękę malarzowi.

Giugiu popatrzył smutnymi włoskimi oczyma na Wolfganga, potem na myckę wieńczšcš głowę Jonatana. — Następny wielbiciel Beby? Dziewczyna nie ma szczęœcia. Nie doœć, że facet z jednym tylko sisiakiem, to w dodatku obrzezanym.

Jonatan uœmiechnšł się przepraszajšco.

— Cóż za brak myœlenia dialektycznego, właœnie przez brak rodzi się nadmiar.

Przygaszono œwiatła, włoska otyła œpiewaczka namiętnie szeptała arię.

— Wracajšc do naszej rozmowy. — Wolfgang wyjšł z kieszeni zeszyt. — Masz rację, Jonatan, piękno, dobro, prawda niech sobie istniejš, ale ja uważam, że poezja jest lepsza od Boga.

— No to masz już Boga, poezję, dodaj jeszcze coœ trzeciego, na przykład Bebę Mazeppo, i będziesz miał dogmatycznš Trójcę Œwiętš, ty dobry chrzeœcijaninie. Pijcie wino, moje. — Jonatan celebrował napełnianie kieliszków. — Ja płacę.

— Nie mieszajcie mnie do swoich religii. — Giugiu przesunšł krzesło tyłem do stolika, by móc oglšdać scenę. — Jestem poganinem. — Wzišł ze stołu kieliszek czerwonego wina. — Urodziłem się na Sycylii, mieszkam w Rzymie, jestem pogańskim artystš, zachwyca mnie wszystko i wszyscy.

— Rzym upadł — spokojnie przypomniał Wolfgang.

— Upadł, ale nie został zniszczony. Przeszły przez niego hordy germańskich wandali, od tego czasu Rzym upada, lecz jeszcze nie zginšł. Niszczeje w duszach Rzymian takich jak ja. — Delikatny profil Giugiu stał się prawie antyczny, ale złoœliwy uœmiech jego pięknych ust wymazał szybko wrażenie spokoju zastygłego na starożytnych rzeŸbach.

— Może i masz rację, ale inaczej niż myœlisz. — Wolfgang mówił raczej do Jonatana, bo do Giugiu nie docierało już nic, prócz zmysłowych pomrukiwań wydekoltowanej œpiewaczki. — To, że się kocha wszystko: i wodę, i shit, i ma się ochotę na ładne panienki oraz chłoptasiów, to nie pogaństwo, tylko zwykłe łajdaczenie się znane wszystkim religiom. Być teraz poganinem znaczy nie wierzyć w nic, wštpić nawet w nic. Obstawianie się ikonami, hinduskimi ołtarzykami, wypełnianie przykazań New Age’u jest formš wiary. Naprawdę poganinem był Piłat, rzymski namiestnik pytajšcy, czym jest prawda. Najlepsze pytanie w historii ludzkoœci. Greckie, racjonalne pytanie zadane nawiedzonemu Mesjaszowi.

— Dla mnie najlepszymi pytaniami sš te dajšce mi odpowiedŸ na problemy, których wczeœniej nie miałem — Jonatan wtršcił się do monologu Wolfganga.

— „Co to jest prawda?” — z Piłatem przepytywali Chrystusa greccy filozofowie. Chwila spotkania dwu œwiatów: grecko-rzymskiego i chrzeœcijańskiego. Pytanie zadane w tym œwiecie: „Co to jest prawda”, dostało odpowiedŸ z innego już œwiata… ja się na to narodziłem i przyszedłem na œwiat, by dać œwiadectwo prawdzie; wszelki, który jest z prawdy, słucha mego głosu. Żeby przyjšć odpowiedŸ Chrystusa, trzeba by najpierw w Niego uwierzyć. Piłat nie miał jednak problemów z wiarš, tylko ze zrozumieniem, chodziło mu o arche, więc pojawiło się przed nim arche: Na poczštku było słowo i przemówiło. Absolutny brak porozumienia. Prawda œwiata grecko-rzymskiego i prawda chrzeœcijaństwa. Chrystus nie miał nadziei zostać uwolnionym przez Piłata, Piłat, rozmawiajšc z Chrystusem, nie miał nadziei dowiedzenia się, czym jest prawda. Zresztš nadzieja jest też dobrym przykładem różnicy między œwiatem grecko-rzymskim a chrzeœcijańskim. Nadzieja z puszki Pandory stała się plagš dręczšcš ludzkoœć. Natomiast dla chrzeœcijaństwa, może z racji jego męczeńskich skłonnoœci, dręczšca ludzi nadzieja jest cnotš.

Piłat, słyszšc odpowiedŸ Chrystusa, uœmiechnšł się rozczarowany. Nauczony sceptycznej tolerancji, nie zaprzeczył. Ogarnšł go smutek, że nie znalazł w tym odrzuconym przez fanatycznych Żydów młodym człowieku partnera do rozmowy, szukajšcego, tak jak on, nieistniejšcych odpowiedzi, a więc tak naprawdę nieistnienia, przeczuwanego przez zamierajšce cywilizacje.

OdpowiedŸ Chrystusa była propozycjš nawrócenia. Piłat zrozumiał propozycję, ale nie zrozumiał Chrystusa, wymagajšcego wiary serca, nie wiary rozumu. Rzymski namiestnik w krótkim dyskursie na tarasie pałacu zrozumiał, że Jezus różni się od fanatycznego tłumu żydowskiego, i docenił, że nie jest wędrownym sofistš używajšcym kuglarskich sztuczek dowodzenia własnej prawdy za pomocš sylogizmów.

Nie w mocy wyrafinowanego sceptycyzmem Piłata było rozstrzyganie sporów, on jedynie szukał i pytał. Zadał następne pytanie oczekujšcym przed pałacem Żydom: Kogo chcecie, bym uwolnił: Jezusa czy Barabasza? Piłat i Żydzi byli konieczni, by skazać na œmierć Jezusa, bo skazywał go judaizm i œwiat grecko-rzymski. Wydali wspólnie wyrok na powstajšce chrzeœcijaństwo, które zmartwychwstało i zniszczyło panteistyczny Rzym, póŸniej zaczęło przeœladować Żydów.

Giugiu odszedł od stolika, chcšc przypatrzeć się z bliska czarnowłosej œpiewaczce, rozgniatajšcej tłustymi palcami biust po każdym crescendo. Korzystajšc ze zmęczenia Wolfganga posilajšcego się winem, Jonatan wytłumaczył mu swój poglšd na judaizm i chrzeœcijaństwo, czujšc się zwolniony nieobecnoœciš Giugiu od dygresji na temat pogańskiego Rzymu.

— Mój drogi, chrzeœcijaństwo dręczy siebie i innych przeœladowaniami, podejrzeniami, bo ma zainstalowanš w swym systemie myœlenia okrutnš machinę teodycei. Uruchamiała jš inkwizycja. Z braku inkwizycji każdy chrzeœcijanin może sam nacisnšć w swym sumieniu mały guziczek z napisem „Skšd wzięło się zło” i perpetuum mobile samoudręczenia wyprodukuje natychmiast biczowników, męczenników, mistyków zagłodzonych na œmierć.

Skšd na œwiecie zło? A skšd Bóg? Tego nikt nie wie i do życia ta wiedza nie jest potrzebna. Żyć można bez niej. Bóg powiedział: „IdŸcie i rozmnażajcie się”, a nie: „Stawiajcie głupie pytania”. Bóg wie najlepiej, co ci do życia potrzebne; stworzył Paryż, ulicę Chabanais i Kabaret Metafizyczny. Między nami — Jonatan nachylił się do ucha Wolfganga. — chrzeœcijaństwo nie jest nowš, odrębnš religiš. Chrystus mówił, o ile pamiętam, że nie przyszedł obalać Starego Testamentu, ale go rozwinšć. Chrzeœcijaństwo było właœciwie gnostycznš sektš powstałš z ortodoksyjnego judaizmu, tak jak gnozš judaizmu jest kabała. Żartowałem z twojej Trójcy, ulubionej przez aryjczyków, ale zarzuca się kabalistom, że sš gorsi od chrzeœcijan, gdyż wierzš nie tylko w trzy, lecz w dziesięć hipostaz Boga.

— W dziesięć? — Wolfgang nie dosłyszał, ogłuszony donoœnym solo na perkusji.

— Dziesięć sefirotów uz… — Jonatan przestał szeptać i znieruchomiał*. Na scenę weszła Beba Mazeppo. Uniosła nad głowš ręce zwišzane przez konferansjera jej koronkowš, długš rękawiczkš. Rozłożyła zgrabne nogi w czarnych pończochach i pocierajšc łechtaczkš o łechtaczkę zaprezentowała orgazm stereo.


_________________

* Sekta nieporuszeńców, zwana także sektš immobiliatów, powstała pod koniec siedemnastego wieku na kresach Rzeczypospolitej. Poczštkowo nazywano immobiliatów prawosławnymi Żydami, gdyż wyznawana przez nich doktryna była pod silnym wpływem prawosławia i judaizmu. Rozłam sekty, wynikły ze sprzecznoœci teologicznych, nastšpił prawdopodobnie w roku 1687 i od tego czasu można mówić o trzech odłamach nieporuszeńców. Odłam najbardziej ekstatyczny, będšcy wzorem dla póŸniejszych chasydów, głosił, że nadejœcie Mesjasza już się dokonało. Należy wyprawić ucztę weselnš (aby była ona godna przyjęcia Pana, przeznaczano na niš cały majštek) i oczekiwać indywidualnej teofanii. Po trwajšcej tydzień uczcie, w czasie której jedzono najlepsze potrawy, modlono się i pito wódkę, uroczyœcie kończono œwięto, palšc resztki pożywienia. Po uprzštnięciu stołów siadano na progach chat, oczekujšc przemienienia podobnego temu na Górze Tabor. Poszukiwanie jedzenia czy chociażby przerwanie oczekiwania przez zbędne ruchy było uznawane za odstępstwo od wiary w to, iż Chrystus już przyszedł i dokona przemienienia. Oblicza się, że w ten sposób na progu własnej chaty umarło z głodu około tysišca dwustu nieporuszeńców.



Inny odłam tej sekty, zbliżony bardziej do judaizmu, uznawał, że Mesjasz jeszcze nie przyszedł, lecz pewnym jest, że nadejdzie. Immobiliatów z tego odłamu napawało troskš przypuszczenie, że Mesjasz może przyjœć za póŸno. Działalnoœć ich ograniczała się do pomocy immobiliatom-ekstatykom w sprzedaży majštków i zakupie żywnoœci na ucztę. Obserwowali potem oczekiwanie ekstatyków, ich powolnš œmierć głodowš potwierdzajšcš przekonanie, że Mesjasz się spóŸnia.

Trzeci odłam, zasługujšcy najbardziej na miano nieporuszeńców, ze względu na bogactwo doktryny teologicznej, skupiał najwięcej wyznawców. Należšcy do niego immobiliaci, będšc pod silnym wpływem prawosławia i filozofii greckiej, zaczerpnęli z pism Arystotelesa przekonanie o podrzędnoœci ruchu. Pierwsza, stwórcza przyczyna jest nieruchoma, choć udzielajšca ruchu stwarzanym bytom. Doskonalenie byłoby zatem powolnym nieruchomieniem, odpowiednio proporcjonalnym do osišgniętego miejsca w hierarchii bytów. Chwalebne pozbycie się wszelkich potrzeb prowadzi do œwiętoœci, czyli znieruchomienia. Siedzšcy w kucki lub leżšcy immobiliaci byli obsługiwani przez niższych rangš członków sekty, zajmujšcych się teologiš oraz troskami życia codziennego, wymagajšcymi niezliczonej liczby bluŸnierczych ruchów. Do immobiliatów należało, oprócz tysięcy Ukraińców, Białorusinów, Litwinów i Polaków, kilkuset Żydów. Z tej grupy wywodzili się póŸniejsi Frankiœci — Żydzi, którzy pod przewodnictwem Jakuba Franka przyjmowali katolicyzm. Doœwiadczenie zdobyte w sekcie immobiliatów skłoniło ich do odrzucenia prawosławia, uznanego za zbyt fatalistyczne. Z rodziny frankistowskiej wywodziła się Barbara Majewska — matka Adama Mickiewicza. Najwięcej zwolenników mieli nieporuszeńcy wœród ukraińskich chłopów. Badania historyczne dowodzš, że niesłusznie oskarża się ich o marazm i lenistwo wynikajšce jakoby z wrodzonej Słowianom niechęci do wysiłku. Zmuszeni do odrabiania pańszczyzny, brudni i trwajšcy w tępym zapatrzeniu na progu swych chat, chłopi ukraińscy należeli po prostu do tajnej sekty nieporuszeńców, przeœladowanej przez prawosławie.

Sekta zakończyła swe istnienie, gdy jeden z teologów immobiliatów, usługujšcy przygłuchym*, znieruchomiałym starcom, wybrał się do Krzemieńca z misjš odnalezienia w bibliotece Sapiehów piętnastowiecznego wydania Metafizyki Arystotelesa, majšcego zawierać nieznany immobiliatom dodatek do księgi Gamma. Przeszukujšc zakurzone półki, młody teolog trafił na Imitatio Tomasza ? Kempis. Znalazł w nim zdanie zadajšce ostateczny cios doktrynie nieporuszeńców: „Nie stajšc się głupim dla Chrystusa, nie poruszym się, a nieporuszonego złe zgarnie.”


_________________

* Głusi kelnerzy, bezzębne kelnerki — sierpie w Paryżu. Wszyscy zdrowi, na ciele i duchu, wyjechali. Nie można zamknšć z powodu urlopu kilkumilionowego miasta nawiedzanego przez tłumy turystów. Obsługujš ich więc szczerbate prostytutki i wycišgnięci nie wiadomo z jakich prowincji przedwojenni maîtres de salle.

W Kabarecie Metafizycznym, opuszczonym na wakacje przez portugalskie sprzštaczki, zabrakł czystych kieliszków. Po północy szampan jest rozlewany do nadstawionych dłoni, trzymajšcych w palcach dla elegancji i ochłody kostki lodu. Gdy nad ranem brakuje pieniędzy na prawdziwego szampana produkuje się przy stolikach zdrowy szampan, wrzucajšc do butelek z białym winem tabletki musujšce aspiryny.

Skacowana, mimo kilku kieliszków aspiryny, Beba Mazeppo postanowiła zrobić dobry uczynek pójœć na œniadanie do swej babci — dziewięćdziesięciooœmioletniej starowinki, chorej na miażdżycę chorobę Alzheimera i przewlekłe skšpstwo.

Do towarzystwa zabrała ze sobš Wolfganga. Przed bramš odrapanej kamienicy Beba otrzepała marynarkę Wolfganga, splunęła na jego lekko zmierzwione blond włosy, przyklepujšc mu je do kształtnej czaszki. Wjechali na ostatnie piętro skrzypišcš windš. Beba, nie przestajšc naciskać dzwonka, kopała w drzwi mieszkania babci.

— Po co robić tyle hałasu. — Niewyspany Wolfgang Ÿle znosił drażnišcy pisk dzwonka i obijanie politury drzwi okutym bucikiem Beby.

— Babcia nas już na pewno usłyszała, człapie przecież z głębi mieszkania, ale jak przestanę się dobijać do drzwi, o proszę — Beba przestała dzwonić i kopać, co spowodowało, że ucichło powolne szuranie kapciami po drugiej stronie — to ona ma takš sklerozę, że zapomni, po co szła. Każde takie kopnięcie — Beba uniosła wysoko nogę, by wycelować w zamek — naprowadza jš na drzwi.

Skrzypnęła zasuwka i przez szparę wychyliła się trzęsšca główka ciekawskiej staruszki.

— Babciu, to ja, twoja wnuczka Beba.

— Beba… — ucieszyła się staruszka i otworzyła szeroko drzwi. — Nikt mnie od tygodnia nie odwiedzał — skarżyła się, prowadzšc goœci.

— Sklerotyczka, a kłamać nie zapomniała — złoœciła się Beba. — Kłamczucha, codziennie przychodzš do niej dwie ciotki i sprzštaczka.

Usiedli w salonie na wytartej pluszowej kanapie. Okna zasłonięte kotarami przepuszczały cienkie promienie œwiatła ginšce w szparach ciemnego parkietu.

— To mój narzeczony, Wolfgang Zanzauer. — Beba wskazała studenta.

— Bardzo mi przyjemnie. — Staruszka skinęła głowš i popatrzyła przerażona na Bebę.

— Ja jestem, babciu, twojš wnuczkš — odkrzyknęła w jej stronę Beba, widzšc niepokój staruszki.

— Tak, tak, przypominam sobie. — Z ulgš westchnęła babcia. — Może ciasteczek? — wyjęła z kredensu obgryzione herbatniki i posypała nimi srebrnš tacę. — Jak się czujesz, moje dziecko? — spytała czule Bebę.

— Dobrze.

— U Emmy wszystko w porzšdku? — upewniała się staruszka.

— Mama umarła dziesięć lat temu — wrzasnęła Beba, przekrzykujšc chrupanie herbatników. — Na raka piersi — dodała, widzšc niedowierzanie babci. — Bardzo się męczyła.

— Ach tak? — Staruszka grzecznie się zdziwiła. — Romualdo zdrowy?

— Wujek zginšł dwa lata przed œmierciš mamy. Samochód go przejechał. Zrobię kawy.

Beba wyszła do kuchni. Staruszka przysunęła się trwożliwie do Wolfganga.

— Wie pan, ona nie jest mojš wnuczkš. Moja wnusia była grzeczna i nie chciałaby mnie zasmucić tymi okropnymi historiami o œmierci Emmy i Romualdo. Moja wnusia Beba jest młodsza od tej kobiety, co z panem przyszła, i ma długi czarny warkocz, a ta jakieœ potargane czerwone włosy.

Widzšc Bebę wchodzšcš do salonu z tacš filiżanek, staruszka gwałtownie odsunęła się od Wolfganga. Student wyjšł notes i szybko coœ zanotował.

— Pan przyszedł spisać licznik — ucieszyła się staruszka. — Skrzynka z pršdem jest w przedpokoju.

Beba korzystajšc z tego, że babcia wstała, chcšc zaprowadzić Wolfganga do drzwi, szybko się pożegnała.

— No to do widzenia, kochana babciu. — Pocałowała jš i popędzajšc przed sobš Wolfganga, wyszła z mieszkania, nie zwracajšc uwagi na mamrotania staruszki.

Winda sunęła powolnie z parteru, Beba potrzšsnęła niecierpliwie kratš. Zbiegła po szerokich marmurowych schodach wyłożonych czarnym dywanem. Przystanęła na ulicy, rozglšdajšc się za najbliższym barem.

— Zapomnijmy o tej wizycie, dobrze? Coœ mnie na kacu nieraz podkusi, wyrzuty sumienia, żeby jš odwiedzić. Chyba lepiej o babci zapomnieć, tak jak ona o wszystkim zapomina, mniej się wtedy będzie męczyć przypominaniem.

— Napisałem w mieszkaniu pani babci wiersz. — Wolfgang wyjšł zeszyt. — „Nie mówcie mojej miłoœci, że umarła.”

— Wspaniale! — ucieszyła się Beba. — Widzi pan, tam na rogu jest otwarty bar. — Przyspieszyła kroku.

Zatrzymał jš dopiero jak taœma mety kontuar barowy.

— Whisky, please, dobry człowieku.

Barman wpatrzony w olœniewajšcš, nocnš jeszcze urodę Beby, jej brokatowo-różowš suknię opinajšcš dekolt, napełnił po brzegi szklankę. Z zapatrzenia ocuciła go œciekajšca mu po palcach whisky.

— „I nie mówcie mojej miłoœci, że umarła” wyrecytował znowu Wolfgang. — Podoba się pani? To jedno zdanie mówi o milionach opuszczonych, zawiedzionych, zapomnianych miłoœci. Ktoœ zostawiony nie chce się do tego jeszcze przyznać i choć został sam, pragnie, by miłoœć żyła moment dłużej niż uczucia.

— Co pan może wiedzieć o miłoœci — fuknęła Beba wsparta o szklankę whisky.

— Nic. Dlatego jestem przy pani, by się o niej czegoœ dowiedzieć.

— Ode mnie? — artystka była oburzona. — Ode mnie nie dowiesz się, mój młody przyjacielu, nic. Ani co to jest miłoœć, ani tym bardziej mojego numeru telefonu*.


_________________

*— Nie chciała dać mi swojego numeru telefonu, ale przedstawiła mnie swojej babci jako narzeczonego. Co to znaczy, czy ona mnie kocha, czy nie? — Wolfgang spowiadał się przez telefon Jonatanowi.

— Myœl logicznie. Poszła z tobš do babci, bo byłeœ jedynym facetem w Kabarecie o normalnym wyglšdzie — miła buzia, chłopięcy uœmiech, krótko przystrzyżone włosy. Giugiu ma podkršżone oczy i długie włosy, ja noszę myckę, konferansjer ma gębę zmasakrowanš wiecznym zdziwieniem. Reszta facetów to alkoholicy, erotomani, Amerykanie nie mówišcy po francusku. Beba nie chciała babci przestraszyć i potrzebowała towarzystwa. Wyglšdałeœ tak klasycznie, że staruszka uznała cię za inkasenta. Sukces. Następnym razem Beba też wybierze się do babci z tobš, ale tobie nie o to chodzi, ty byœ wolał pójœć z Beba do łóżka.

— Nie od razu do łóżka. Chciałbym najpierw, żeby ona mnie naprawdę pokochała, chociaż nie jestem kangurem i mam jednš płeć. Napisałem nawet inwokację do Beby, posłuchaj: „Każdy człowiek ma swš płeć, wystarczy takiej płeci chcieć.”

— Ta, ta. „Łechtaczka judaizmu, orgazm chrzeœcijaństwa.”

— Co?

— Tytuł dwutomowego dzieła religijno-seksualnego o wpływie Starego i Nowego Testamentu na myœlenie Freuda w œwietle Zoharu, czyli kabały.

— ???

— Wytłumaczenie, że Freud nic nowego nie wymyœlił. Wszędzie widział erotyzm, każde zachowanie miało według niego kontekst seksualny. Pożšdanie matki przez syna i tak dalej. Wszystko to zawiera kabała. W sposób symboliczny oczywiœcie. Freud odszedł od wiary i miał z tego powodu kompleksy, nastšpiła więc u niego projekcja kompleksu winy na sferę œwiata zdesakralizowanego, czyli psychologię. On sam został rabinem nowego wyznania psychoanalitycznego. Tego rodzaju zachowanie nazywa się rekompensacjš.

W kabale ważne jest, by powrócić do stanu pierwotnej jednoœci. Połšczyć to, co rozdzielone. Męskie zjednoczyć z żeńskim. Słownictwo kabalistyczne jest równie erotyczne, co romanse. Król musi połšczyć się z królowš. Królowa bywa nazywana matkš, siostrš, córkš, oblubienicš w zależnoœci od rodzaju rytuału. Król ojciec* musi połšczyć się ze swš ukochanš córkš, matka z synem i nie jest te kazirodcze w sensie erotycznym, bo to jest ezoteryczne. Freudowi religia się zdesakralizowata, sam siebie wygnał z raju dzieciństwa, w którym dzięki wierze przodków nie było sprzecznoœci, cierpienia i poczucia winy. Tęsknotš za utraconym rajem jednoœci obdzielił zhisteryzowanych pacjentów. Tam gdzie nie ma rytuału i obrzędów, zaczyna się histeria, czyli indywidualny folklor każdego z nas.

— Co to ma wspólnego z Bebš?

— Gdybyœmy żyli w normalnych czasach, dwa tysišce lat temu na przykład, Freud byłby pobożnym człowiekiem pragnšcym zjednoczyć się ze swš matkš-duszš, Beba — kapłankš Astarte, czyli œwištynnš prostytutkš, ty odprawiałbyœ z niš rytuał i do głowy by ci nie przyszło zakochiwanie.

— Beba nie jest prostytutkš, jest dziewicš i artystkš.

— Czy ja co innego mówię? W œwištyni sztuki obdarza widzów swym boskim darem, czyli talentem. I traktuj jš tak, jak na to zasługuje, trzymaj się od Beby z daleka, bo zrobisz jej krzywdę, namawiajšc do sprofanowanej codziennoœci. Ona jest utalentowana, a ty swymi amorami chcesz jš pozbawić œwiętoœci powołania, jej talent zamienić na talencik. Czcij swojš Bebę, nikt ci tego nie zabrania, kupuj kwiaty, szampana, składaj pokłony i oklaskuj w Kabarecie. Z bukietem miłoœci startuj natomiast do innej panienki, takiej co to Küche, Kinder, Kirche. Sam rozumiesz, że jako jednostka utalentowana, czyli mniej wartoœciowa, nie masz innego wyjœcia.

— Ale ja kocham Bebę.

— Słyszę, od dziesięciu minut słyszę, ale czy ty mnie słyszysz?

— I co z tego, że cię słyszę — denerwował się Wolfgang. — Ty i tak mnie nie rozumiesz. Miłoœć, strach sš niewytłumaczalne. Uczucia powstały, gdy mózgi naszych przodków nie były jeszcze przykryte korš mózgowš, kiedy nie było jeszcze ludzkiego języka i myœlenia. Dlatego czuje się pożšdanie, radoœć, smutek, nie potrafišc ich nieraz zrozumieć, bo rozumiemy to, co da się powiedzieć, wytłumaczyć, przeanalizować, a gdy powstały uczucia, nie potrafiliœmy jeszcze mówić.

— Przepraszam, muszę kończyć, wołajš mnie na kolację.

— Zadzwoń do mnie póŸniej.

— Od pištku wieczór do soboty wieczór jestem nieczynny, nie wolno mi nawet wystukać numeru telefonu. Szabas, mój drogi, zasłużony odpoczynek, czego i tobie życzę. Spotkamy się jutro przed północš w Kabarecie.


_________________

Mój ojciec był cyrulikiem portretowym na Sycylii. — Giugiu zgasił papierosa w kieliszku z winem. Biały poskręcany topielec wypłynšł na powierzchnię czerwonej zawiesiny, wydychajšc ostatniš smużkę dymu. Ojciec odziedziczył zawód po dziadku, dziadek po pradziadku i tak dalej, równolegle do pokoleń przeœwietnego rodu ksišżšt de Salina, dziedziczšcych tytuł ksišżšt Kalabrii, Palermo i Neapolu. Cyrulikowie z mojej rodziny przycinali pukle portretom ksišżšt de Salina. Dobrze zrobione portrety majš własne życie i tak jak zmarłym rosnš jeszcze jakiœ czas paznokcie, włosy, tak dobrze namalowanym ksišżętom de Salina rosły szorstkie brody, kosmyki spod peruk, księżnym bujne włosy, blade paznokcie. Owo dziwne zjawisko, z pogranicza weryzmu, można tłumaczyć upalnym klimatem Sycylii. Portrety zdobišce długie galerie zamku w Donnafugata były nasłonecznione cały rok. Chodzšc za ojcem od obrazu do obrazu, uczyłem się cyzelować misterne fryzury ksišżšt, uczyłem się malarstwa. Czuję jeszcze w palcach różnicę między ciężkimi splotami grubych, czarnych włosów księżnej Concetty zmarłej w siedemnastym wieku a cienkimi mysimi kosmykami jej prawnuka Rodrigo, syna lorda Sussex. Na pamięć znam przezroczystosine, ostre paznokcie wystajšce z portretów, które skracałem co miesišc srebrnym pilniczkiem. Ród ksišżšt de Salina wygasł pod koniec dziewiętnastego wieku, o czym można przeczytać w ksišżce Lampart, napisanej przez księcia Giuseppe Tomasi di Lampedusa. Spadkobiercy rodu de Salina, chcšc zachować tradycję, opłacali nadal mojš rodzinę trudnišcš się malarskim fryzjerstwem.


_________________

* Soutine niszczył swoje obrazy, tnšc je, dziurawišc brzytwš. Pozowały mu do nich martwe koguty, rzeŸnickie ochłapy zawieszone na hakach w pracowni, by skruszały i nabrały zgniłych kolorów. Nie ma bardziej ekspresjonistycznie namalowanego mięsa niż to z obrazów Soutine’a.

Przybyły do Paryża w 1912* roku Chaim Soutine przeżył wiele lat nędzy, zanim stał się uznanym i bogatym malarzem. Gdy był już sławny, jego pracownię zaczęły odwiedzać baronówny i milionerzy, snobujšcy się na przyjaŸnie z cyganeriš artystycznš. Soutine mógł wtedy żšdać za swe obrazy każdej ceny. Zamiast handlować tym, co namalował, zaczšł niszczyć œwieżo skończone płótna, rozdzierajšc na strzępy. Szaleństwo? Opętanie doskonałoœciš? Może zwykłe nerwowe osłabienie organizmu, wyniszczonego niedożywieniem i gruŸlicš, reagujšcego atakami histerii na najmniejsze zmiany nastroju? Jeszcze jedno i jeszcze jedno wytłumaczenie neurotycznej osobowoœci malarza. Dzieciństwo Soutine’a minęło w mińskim sztetlu. Ojciec był biednym żydowskim krawcem pracujšcym całe dnie na utrzymanie czternastoosobowej rodziny. Chaim, majšc dziewiętnaœcie lat, uciekł z getta do Paryża. Jego nowš religiš stało się malarstwo. Rozszarpujšc nożem lepkie jeszcze œcięgna obrazów, chciał uratować czystoœć œwiata, tak jak rzezak w koszernym uboju podcina pobłogosławionym nożem gardła zwierzšt, by ich powolne wykrwawienie oczyœciło œwiat ze złych mocy.


_________________

W roku 1918 przyjechał do Paryża rosyjski zegarmistrz. Otworzył swój warsztat w Dzielnicy Łacińskiej, na rogu ulicy Bucci i Saint-André-des-Arts. Rosyjski zegarmistrz stał się wkrótce znany z tego, że potrafił naprawić każdy zegar. Znoszono mu staroœwieckie maszynerie, zardzewiałe i pogięte, które on umiał zamienić w cykajšce, wygrywajšce kuranty cacka. Do ciasnego, brudnego warsztatu zegarmistrza-cudotwórcy zaczęli schodzić się coraz bogatsi klienci. Za sztabki złota zegarmistrz umiał cofać zardzewiałe wskazówki tak, by dotykały przeszłoœci. Bez słowa brał od otulonych futrami, upierœcienionych bogaczy pienišdze, złoto, w zamian oddawał im naprawiony czas. Zegarki cofajšce godziny sprzedawane przez rosyjskiego brodatego zegarmistrza, patrzšcego ponuro spod nasuniętej głęboko czapki, nie mówišcego nic poza jakimœ niewyraŸnym „nuuu”, stały się cenniejsze od złota. Zegarmistrz sprzedawał je coraz drożej, aż sprzedał własnš duszę i zniknšł.


_________________

W sieneńskim Palazzo Publico jest obraz Ambrogio Lorenzettiego z roku 1340, pokazujšcy staroœć œwiata. Zgrzybiałoœci il mondo nie symbolizujš koœciotrupy, posępni starcy z kosš. Przyroda na obrazie jest wiosenna, figlarno-słowikowa. Że minęło już wiele czasu od dnia stworzenia, można się przekonać, patrzšc na niebo przykrywajšce pejzaż; jest ono zardzewiałe. Lazur przenicowany plamami rdzy.


_________________

*— Panowie, minęło już dużo czasu — Giugiu uniósł się z krzesła — od dnia, gdy Chrystus nas zbawił, to wielki cud. Ale kto nas teraz zabawi? — popatrzył wyczekujšco na Jonatana i Wolfganga pijšcych wino.

— Giugiu, siadaj. — Wolfgang podsunšł mu krzesło. — Chrystus zbawił nas od nas samych, widać nic więcej zrobić nie mógł, daj mu spokój.

— Nie, nie. — Giugiu chciał nadal przemawiać. — O Marii Magdalenie mówi się, że będzie jej wiele wybaczone, bo kochała wielu, ale czy jš kochano? Czy kochajšcy jest kochany? — spytał pobladłej twarzy Wolfganga.

Jonatan, widzšc czuły uœmiech melancholii pojawiajšcy się na ustach niemieckiego studenta, wyjawił swe sarkastyczne wštpliwoœci.

— Wiele wybaczyć jawnogrzesznicy, żadna sztuka, lecz czy Chrystus wybaczyłby jej cudzołóstwo, gdyby była jego własnš żonš, a nie bliŸniego? Zmieńmy temat, idzie do nas Beba z elegancikiem.

Pomiędzy stolikami sunęła Beba w aureoli różowych piór boa. Stojšce na jej drodze krzesła i wielbicieli odsuwał idšcy przed niš starszy pan przystrojony czarnym garniturem. Beba wycišgnęła na przywitanie rękę opiętš długš koronkowš rękawiczkš podtrzymywanš podwišzkš. Giugiu, Wolfgang i Jonatan ucałowali jednoczeœnie rękawiczkę, w tym miejscu, gdzie akurat znalazła się na wysokoœci ich ust — w nadgarstek, palce, łokieć. Dystyngowany pan towarzyszšcy Bebie otulił jš futrem i zamówił dla wszystkich szampana.

— Mam dzisiaj urodziny — oœwiadczyła. — Rano zjadłam w łóżku urodzinowy tort i zdmuchnęłam œwieczki. Fryderyk, mój kochany Fryderyk tak o mnie dba. — Położyła głowę na ramieniu starszego pana. — Jeżeli za kilka lat — Beba wypiła jednym haustem kieliszek szampana — œwieczki przestanš się mieœcić na torciku od Fouqueta, to wolę zamiast œwieczek jednš gromnicę.

— Ostrogami czasu poganiamy życie — improwizował Wolfgang. — Nigdy nie oswoisz czasu, tej wiecznej bestii, co z pazurami skacze ci do twarzy, by wydrapać coraz głębsze zmarszczki.

Ostatnie słowa zagłuszył stukot kieliszków, kasłanie Jonatana. Beba jak w transie dotknęła swego gładkiego, upudrowanego policzka.

— Czy nie uważajš panowie — starszy elegant zwrócił się do Wolfganga — że życie jest zbyt krótkie na pisanie wierszy?

— A tym bardziej na ich czytanie — dokończył Giugiu, kopišc pod stołem łydkę poety.

— Dajcie spokój dzieciakowi. — Czarna rękawiczka Beby pełzła między kieliszkami ku palcom studenta zaciskajšcym się na długopisie. — Ile, kochanie, masz lat? — Beba pogładziła uspokajajšco dłoń Wolfganga.

— Dwadzieœcia dwa.

— Psychicznie masz gdzieœ z… — Beba przypatrywała się Wolfgangowi — dwadzieœcia dziewięć. Czyli jesteœ siedem lat starszy od siebie samego. Gdy będziesz miał za dwadzieœcia lat tyle lat co ja, to i tak będziesz o siedem lat starszy ode mnie — ucieszona zaklaskała rękawiczkami.

Zgasło œwiatło, w głębi sali zajaœniała scena i konferansjer składajšcy życzenia Bebie.

— Proszę państwa, dzisiaj obchodzi swe urodziny nasza gwiazda, Beba Mazeppo!

Rozległy się owacje, orkiestra zagrała Happy birthday, wniesiono Bebę na scenę.

— Życzymy ci, aby spełniły się twoje marzenia. Za te niezapomniane przeżycia, jakich nam dostarczasz co wieczór dzięki swej sztuce, pozwolisz, że w imieniu goœci Kabaretu Metafizycznego ofiaruję ci ten oto drobiazg. — Wzruszony konferansjer wyjšł ukrywanego za plecami pluszowego kangura. Beba pocałowała i przytuliła zabawkę.

— Beba, Beba — skandowali, klaszczšc, Amerykanie tłoczšcy się przy scenie.

— Mam nadzieje — szepnšł konferansjer w mikrofon — że wasze ręce sięgnš po coœ więcej niż oklaski. — Wskazał pusty kosz na kwiaty.

Wkrótce widzowie zapełnili go banknotami. Beba zeszła ze sceny, wymachujšc koszykiem i przytulajšc kangura.

— Jestem œpišca, odwieŸ mnie do domu — powiedziała do gotowego spełnić każdš jej proœbę Fryderyka.

— Nasza œpišca kurewna — wysyczała œledzšca Giugiu Leila, widzšc triumfalne wyjœcie artystki odprowadzanej przez wielbicieli.

Do Leili próbujšcej za wšskš kolumnš ukryć swój pokaŸny biust podszedł Jonatan.

— Mia bella donna — przywitał jš, bioršc w ramiona. — Sen jest koniecznoœciš życiowš, zwłaszcza dla artystów. — Popatrzył na tłum ciekawskich podšżajšcych za Bebš. — Sen jest konieczny z tej prostej przyczyny, że nie jest odpoczynkiem, lecz narkozš po jawie bez znieczulenia. Nie można funkcjonować całš dobę na żywca. Nie mylę się, prawda? — Obejrzał nienaturalnie rozszerzone Ÿrenice Leili. — Mniej prochów uspokajajšcych, więcej ruchu i powietrza — pocišgnšł jš za rękę ku wyjœciu.

Leila wbiła obcasy w poplamiony dywan.

— ChodŸ, Giugiu już tu nie wróci — Jonatan pokonywał jej opór. — Nie chcesz chyba zostać do rana w tej zapleœniałej piwnicy.

Leila dała się wyprowadzić, majšc nadzieję usłyszeć coœ więcej o Giugiu.

— Myœli o mnie? Chce wrócić? — pytała płaczšc.

— Leila, spokojnie. — Jonatan wsiadł z niš do zatrzymanej na skrzyżowaniu taksówki. — Daj Giugiu czas na przemyœlenie, nie œledŸ go, nie zasypuj listami, nie dzwoń. Rozstaliœcie się przed kilkoma miesišcami, czyż nie?

— Buuu — zatkała potwierdzajšco.

— Żebyœcie byli razem, bo nie jesteœcie, on musi do ciebie wrócić, ale żeby mógł to zrobić, najpierw musi od ciebie naprawdę odejœć. Daj mu spokój na jakiœ czas.

Leila otarła rezolutnie oczy, po czym znowu zatkała.

— Nie rozumiem. On jest nienormalny, wyrzuciłam go z domu i on naprawdę się wyprowadził. — Szukajšc w torebce chusteczki, upuœciła pudełko pastylek. — Jestem œmiertelnie* chora — pochwaliła się. — Lekarz mi przepisał. — Potrzšsnęła tabletkami.

— Nie dramatyzuj. — Jonatan obejrzał prawie puste pudełko po tabletkach uspokajajšcych.

— Myœlisz, że udaję? — Leila nacišgnęła zsuwajšcš się z ud krótkš skórzanš spódniczkę. — Przez trzy dni bolała mnie potwornie głowa. Lekarz odesłał mnie do specjalisty od głowy, no do psychiatry, po tym, jak się okazało, skšd ten ból.

— I skšd? — Jonatan grzecznie zachęcał Leilę do zwierzeń.

— Sama odkryłam skšd. Analizy, badania lekarskie sš kompletnie do niczego. Strata czasu i pieniędzy. Najzwyczajniej mam bardzo ciężki okres. Obejrzałam dokładnie zakrwawionš podpaskę i wydłubałam z niej takie dziwne kawałki tkanek. Przyjrzałam się im dokładniej i zrozumiałam, że to spływajš mi kawałki mózgu.

Taksówka gwałtownie zahamowała przed domem Leili. Wysiedli i zniknęli w ciemnoœciach, w ciemnoœciach, w których widać jedynie ciemnoœci.


_________________

*Jeżeli życie i œmierć sš możliwe, to wszystko jest w życiu możliwe. Nawet to, że wasz anioł stróż jest pedałem albo że elfy i krasnoludki istniejš oczywiœcie na własnš odpowiedzialnoœć oraz pod warunkiem, że nie nadszarpujš paradygmatu rzeczywistoœci, bo jeœli nadszarpujš, to ktoœ potem musi mozolnie cerować tę rozdartš zasłonę negacji, ale kto? Jednorożce swym startym rogiem? Syreny? Syreny wymarły od chemicznych œrodków czystoœci zaburzajšcych równowagę biologicznš, bo syrenami zostawały kiedyœ piękne dziewczyny, co się nie podmywały.


[rys.3]


— Giugiu, przestań zajmować się swym nadszarpniętym umysłem, lepiej poœwięć się analizie mistrzów, co dotychczas robiłeœ. — Jonatan chciał wrócić do lektury „Le Monde”, przerwanej opowieœciš Włocha.

— Czemu by nie — ucieszył się Giugiu. — Coœ, Jonatan, dla ciebie, o stworzeniu Adama. Pamiętasz tę scenę, gdy Bóg dotyka palcem palca Adama, żeby go ożywić i wycišgnšć z błota, to znaczy z gliny.

— Mówisz o Bere… o tym fragmencie Genesis rozdział II, wiersz 7?

— Żadnym fragmencie — zaprzeczył gwałtownie Giugiu. — Cały olbrzymi fresk w Kaplicy Sykstyńskiej. Ja wymyœliłem Antysykstynę. — Przekartkował notes, szukajšc szkicu. — Gdzieœ się zapodział. — Odłożył notes. — WyobraŸcie sobie — Giugiu wymachiwał zapalonym papierosem — ten sam fresk, ale moment póŸniej. Brodaty Bóg Ojciec wycišga rękę, chcšc ożywić stworzonego właœnie Adama, i już, już ma go dotknšć, brakuje milimetra tak jak na fresku w Sykstynie, lecz widzšc grzech pierworodny, Kaina, a potem resztę ludzkoœci, cofa wycišgnięty palec i stuka się nim w czoło. Adam zostaje odrętwiały w błocie. Bóg Ojciec uœmiechnięty, zadowolony, że uniknšł kłopotów, od których był milimetr. Jak wam się podoba?

— Według mnie, malowanie podobizny jest już grzechem, więc reszta twego projektu jest tego naturalnš, grzesznš konsekwencjš. — Jonatan starał się być poważny i znudzony.

— A według mojego katechety — Wolfgang obwšchał papieros Giugiu — branie narkotyków jest grzechem. Œwiństwa uszkadzajšce układ nerwowy.

— Ty stuknij się w swój własny układ nerwowy, zanim zaczniesz opowiadać bzdury. — Giugiu poczuł się przeœladowany przez niepalšcš większoœć. — Palę delikatne ziółka, jem grzybki, ekologicznie. Żadnych szpryc z chemikaliami. Miewam wrażenia, jakby wstrzyknięto mi kolory; głowa rozpada się na odłamki œwietlistych iskier i tęcz. Zrozumcie, że lekkie narkotyki sš katalizatorami œwiadomoœci. Po grzybkach człowiek wykracza poza czas i przestrzeń. Lewitujesz, grawitujesz, transcendujesz w inne byty, gwiazdy, ocean, rozmawiasz z duchami przodków, ptaków, drzew, rodzisz się, umierasz tysišc razy na wszystkie choroby œwiata i jest ci to obojętne, bo jesteœ absolutem. Kiedy wracasz do zwykłej rzeczywistoœci, masz wrażenie, że wchodzisz do przytulnej klatki. Zamykajš się za tobš kolejne bramy, ginš przestrzenie. Zamiast być wędrujšcym, absolutnym punktem wszechœwiata, czujesz, że wyrastajš ci ręce, nogi. Zatrzaskuje się nad tobš czaszka oddzielajšca mózg od nieskończonoœci wrażeń i dla ukrycia œladów eksplozji głowę porastajš ci włosy. Czegoœ wtedy żal. Tej nieskończonoœci, wolnoœci. Normalnie nasza œwiadomoœć uwikłana jest w sieć przyczyn i skutków, w pętelkę czasu. Między pragnieniem a nieskończonoœciš jest porozumienie. Dla psychiki pragnienie jest tym samym, czym dla fizyki nieskończonoœć — wiecznym podšżaniem w bezkresie niespełnienia. Ech, żal.

— Koniec? — upewnił się Jonatan, robišcy notatki na marginesie gazety. — Pomijajšc słownictwo, dałeœ, Giugiu, kabalistyczny wykład o tsimtsum*, czyli historii uwięzienia œwietlistych dusz w cielesnoœci. Tak jak w twoim opisie musiały czuć się iskry — dusze zatrzaœnięte w ciele człowieka.

— Niezła ta kabała, œwięci i rabini popalajš trawkę, nie? — ucieszył się Giugiu.

— Nie — spoważniał Jonatan.

— Posłuchaj, powinno pasować do twojej kabały. — Wolfgangowi przypomniały się opowieœci siostry pomagajšcej przy porodzie. — Hedvig mówi, że narodziny człowieka sš bardzo bolesne, bo człowiek ma za dużš głowę. Tak dużš, że przy porodzie nacina się krocze kobiety, by nie pękło. Po grzechu pierworodnym Bóg skazał Adama na ciężkie roboty, a Ewę na bolesne porody. Przed popełnieniem grzechu prarodzice mieli małe łebki, ale zjedli owoc z drzewa poznania i stali się inteligentniejsi, przez co urosły im nadmiernie głowy. Gdyby człowiek nie myœlał, miałby mały łebek i nie cierpiałby, przynajmniej podczas porodu. Ciekawe, prawda?

— Nie — zaprzeczył Jonatan. — Wy nie rozumiecie, o czym mówicie, wy niczego nie rozumiecie. Jaka kabała? Jakie grzybki i porodówki?

— Przepraszam, ale czego my nie rozumiemy? Ciemne oczy Giugiu były załzawione od dymu.

— Tego, że ja nic nie rozumiem.


_________________



Pierwsze w dziejach ludzkoœci wykopaliska archeologiczne miały sens metafizyczny. Wyprawa prowadzona przez Szymona Maga około 1930 lat temu (o Szymonie Magu wspominajš Dzieje Apostolskie) nie interesowała się zaginionymi cywilizacjami. Przekopujšc piaski pustyni, próbowała odnaleŸć skorupy pragarnka pękniętego podczas kosmicznej katastrofy, czyli tsimtsum. Bóg w glinianym garnku złożył boskš energię. Jej siła rozbiła glinę. Iskry bożej œwiatłoœci rozproszyły się poœród ciemnoœci i ugrzęzły w materii. Zbawienie siebie, Boga, œwiata polegać by miało na uwolnieniu owych bożych iskier. Szymon Mag i jego wyznawcy, przeszukujšc piaszczyste wydmy, myœleli logicznie: Skoro mamy duszę będšcš iskrš bożš, to należy jej przywrócić stan mocy sprzed tsimtsum. Rozumowali praktycznie: Kiedy już iskrę bożš wydobędziemy z materii, trzeba będzie jš złożyć w pragarnku, tam gdzie było jej miejsce na poczštku. Należy więc odnaleŸć skorupy garnka i je skleić. O tym, czy szymonianie odnaleŸli garnek, można by się dowiedzieć, organizujšc wyprawę archeologicznš w poszukiwaniu ich zasypanych piaskiem szkieletów, bowiem o póŸniejszych losach sekty Ÿródła historyczne milczš.


_________________

Interesujš państwa zapewne pisarze żyjšcy w Paryżu. Zacznijmy od Montmartre’u — mieszkał tam w latach czterdziestych i pięćdziesištych Celinę, autor ksišżki o ohydzie życia, zatytułowanej Podróż do kresu nocy. W czasie wojny robił to, co zazwyczaj; leczył chorych (był cenionym lekarzem), hodował koty (cenił je za brak opinii literackich) i pisywał (niezbyt pochlebnie) o Żydach. Po wojnie uznano słusznie Céline’a za nihilistę, antysemitę i kolaboranta. Pochodzenie nihilizmu i antysemityzmu nie jest dokładnie znane, unikano więc Celine’a na wszelki wypadek. Jak zarażonego. Osamotniony pisał: Życie ma tyle smaku, że czuję się nim zniesmaczony. Pogarda dla głupców i intelektualistów, czyli dziewięćdziesięciu dziewięciu procent ludzkoœci, oraz chęć dotknięcia kresu samotnoœci doprowadziły go do zjedzenia własnych kotów*.

Poniżej Montmartre’u, w dziewiętnastowiecznym domu, niegdyœ hotelu, powiesił się nocš 25 stycznia 1855 genialny pisarz romantyczny — Gérard de Nerval. Hotel, w którym go znaleziono zawieszonego u sufitu, znajdował się na rogu ulic Latarni i Ciemnoœci. Nerval był geniuszem, znana jest więc data jego œmierci, ulica, także numer pokoju hotelowego, w którym skonał. Nikt natomiast nie zajšł się uwiecznieniem pamięci grafomana Paryża lat siedemdziesištych, który w przypływie natchnienia obgryzł sobie palce prawej ręki, wbił w nie stalówki i zasmarowujšc papier, umarł z upływu krwi.

Nie wszyscy piszšcy umierajš œmierciš samobójczš. Sš i tacy, co umierajš długo, godnie, w męczarniach. Potem przepyszny kondukt żałobny odprowadza trumnę znanego pisarza na sławny cmentarz P?re-Lachaise. Tak było w przypadku Oscara Wilde’a, majšcego na paryskim cmentarzu wspaniały pomnik z białego marmuru. Wilde umarł na raka penisa. Odkrawano mu go po kawałku, w miarę postępu choroby. Œwieżš ranę przykrywano surowym cielęcym mięsem, którym według ówczesnej medycyny można było załagodzić apetyt raka. Pochodzenie tej œmiertelnej choroby i metoda jej leczenia, podobnie jak w przypadku nihilizmu, nie były znane. Mówiono, że rak penisa jest karš bożš za sodomię — Wilde przesiedział półtora roku w więzieniu za deprawowanie lorda Alfreda Douglasa. Proszę, dokšd prowadzi życie artystyczne — notował w celi — co z tego, może ono prowadzić do miejsc o wiele gorszych. Z więzienia pisał Wilde do swego kochanka listy dorównujšce najlepszym homiliom. Oto jeden z fragmentów: Moment nawrócenia jest momentem inicjacji. Więcej, jest czymœ, przez co zmieniamy przeszłoœć, jest to skarb chrzeœcijaństwa. W gnomikach greckich jest przecież napisane: Nawet bogowie nie umiejš zmienić swej przeszłoœci.

Na tym samym cmentarzu, w romantycznej alei pod dębami, stojš dwa marmurowe sarkofagi: Moliera i La Fontaine’a. Zostały tam ustawione w czasach, gdy nowo otwarty w 1802 roku cmentarz P?re-Lachaise nie byt jeszcze ? la mode i wymagat reklamy. Grobowce Moliera i La Fontaine’a sš puste. Nie można było odszukać szczštków tych dwóch słynnych ludzi pióra. Nie znaczy to, że nic w owych grobach nie ma; zatrzaœnięto w nich powietrze. Powietrze to pneuma, pneuma to duch, a Duch Œwięty — natchnienie proroków i poetów — tchnie, kędy chce.


_________________

Te koty zostały nasłane przez czterech rabinów reformowanych na przeszpiegi. Problemem było, czy nie czyni się zwierzakom krzywdy, bo przecież u takiego antysemity kocięta nie będš jadły koszernie. Cały plan popierany skrycie przez Sanhedryn o mało nie upadł, lecz stwierdzono, że nasłane kocięta nie muszš jeœć koszernie, skoro już myœlš koszernie. Podstawiono więc niewinne kocięta temu Céline’owi, żydożercy, i on je oczywiœcie zjadł, ale nie z antysemityzmu, tylko z nihilizmu.


_________________

*— Czy obrzezany członek jest koszerny? — spytała Beba, odkrawajšc widelcem kawałek befsztyka.

Giugiu œmiał się, widzšc zdziwionš minę Jonatana.

— Ona jest dziewicš, wybaczcie pannie naiwne pytania.

Beba wzruszyła ramionami i oblizanym widelcem poprawiła róże wpięte we włosy.

— Oj, wy mężczyŸni jesteœcie jak dzieci.

— Tyle, że z tych dzieci wyrastajš mężczyŸni. — Giugiu uœmiechnšł się ogólnie, nie wiedzšc, kogo obdarzyć wyłšcznoœciš swej odpowiedzi.

— Czemu Wolfgang je sałatę, a nie chce jeœć mięsa? — Beba po zjedzeniu befsztyka zainteresowała się apetytem swych goœci.

Studentowi nie udało się zakryć sałatš œciekajšcego krwiš kotleta, którego nagoœć przezierała spoœród zielonych listków.

— Wegetarianie wegetujš — ostrzegł Giugiu. — Czy wiecie, że to, co jemy, wpływa na nasze życie po œmierci? — Łapczywie nałożył sobie na talerz porcję sałatki. — Mój wujek z Ameryki umarł pięć lat temu. — Giugiu zapił sałatkę piwem. — Potem umarła jego druga żona. Otworzono dla niej grób i znaleziono w nim rozpadniętš trumnę wujka oraz jego nienaruszone przez robaki ciało. Agenci z zakładu pogrzebowego powiedzieli, że teraz coraz więcej nieboszczyków się nie rozkłada, bo pożywienie zawiera za dużo œrodków konserwujšcych. Zamiast rozpaœć się w proch, trupki sš konserwowane jak marynaty. Niedługo wszystkich trzeba będzie palić, inaczej się nie rozłożš. Biedny wujek — westchnšł Giugiu. — On nawet życia nie miał łatwego. Był Sycylijczykiem, ożenił się z Amerykankš — nowoczesnš, wysportowanš, zaradnš, i po pół roku małżeństwa miał jej doœć. Uciekł do Ninetty, też Włoszki z Neapolu. Zamieszkali razem w Nowym Jorku przy Wschodniej ulicy, numer 130.

Ninetta ugniatała codziennie ciasto na pizzę, makarony. Była piękna, milczšca i pobożna. Amerykanka przyszła do ich malutkiego mieszkanka, żeby umrzeć albo popełnić samobójstwo z zazdroœci, to nie jest dla mnie do końca jasne. Przed œmierciš wymusiła na wuju obietnicę zostawienia jej ciała na ich jedynym stole, poœrodku mieszkania. Wuj dotrzymał danego słowa, przecież ostatnia wola umierajšcego jest œwięta, niedotrzymanie jej przynosi nieszczęœcie. Co więcej, złamanie słowa danego przez Sycylijczyka jest dla niego stratš honoru.

Amerykanka nie miała grama tłuszczu, bardzo szybko wyschła i się rozsypała. Ninetta codziennie œcierała kurze, œciereczkš zbierała ze stołu resztki po pierwszej żonie wuja. Wuj i Ninetta byli biedni, ale szczęœliwi. Mieli tylko ten jeden stół, na nim Amerykankę rozsypujšcš się z zemsty. Amerykanka mœciła się, rozpadajšc na kurz i proch, bo była nowoczesna i niewierzšca, na szczęœcie, inaczej nawiedzałaby dom wuja jako zmora. Wuj i Ninetta byli katolikami, więc się niewierzšcej Amerykanki na stole nie bali. Po dwóch latach, podczas wielkich porzšdków wielkanocnych, Ninetta wsypała szufelkę pełnš resztek Amerykanki do worka œmieci. Starła do czysta stół.

— Dlaczego Amerykanka się rozpadła, a wujek zakonserwował? — Wolfgang zastanawiał się nad opowieœciš Giugiu o namiętnoœci, œmierci i miłoœci.

— To przedwojenna historia. Wuj ożenił się z Amerykankš na poczštku lat dwudziestych, wtedy nie było konserwantów. Umarł niedawno, miał więc czas najeœć się chemikaliów.

Jonatan popijał kawę, gryzł koszernš czekoladę przyniesionš w przetłuszczonym papierze. Radoœć ze słodyczy zastšpiła mu przyjemnoœć rozmowy. Beba nerwowo skubała kwiaty we włosach. Tęsknota za wymarzonym mężczyznš przestała być smutkiem dostrzegalnym tylko w jej błękitnych oczach. Także mieszkanie Beby, wyłożone aksamitem, dywanami, zapełnione bibelotami, stawało się coraz smutniejsze. Niegdyœ błyszczšce tkaniny i porcelanę pokrył kurz. Fotografie z występów kabaretowych zawieszone w salonie powleczone zostały warstwš smutku; usta Beby przestawały się uœmiechać, niegdyœ sterczšce łechtaczki oklapły. Perwersja cieknšca spomiędzy jej rozstawionych nóg też wydawała się nostalgiczna.

Giugiu, nie zważajšc na głębię przemyœleń Wolfganga opowiadajšcego o mitologicznych wędrówkach przez zaœwiaty, poprawiał jego błędy we francuskim.

— Nie mówi się „poœmierć”*, mówi się „życie poœmiertne”. I skończ już z tymi makabrycznymi historiami o piekle, czyœćcu i sšdzie ostatecznym. Jestem pewien, że w rezultacie nie będzie ważne, czy X kradł, czy Y cudzołożył. Nie będzie żadnych scen dantejskich z tłumem postaci. Zbawiona zaœ będzie wyłšcznie ochra, zieleń i róż indyjski i nikt, i nic więcej. Kropka.

— Babcia mówiła mi, gdy byłam małš dziewczynkš — przypomniało się Bebie — że wszyscy zmartwychwstanš oprócz leniuchów, którym nie będzie się chciało wstać na porannš mszę.

Wolfgang ucałował dłoń Beby.

— Pani ma zawsze rację.

— Czy można uniknšć œmierci? — spytała Beba oczu Wolfganga błagalnie w niš wpatrzonych.

— Owszem, trzeba wczeœniej umrzeć. — Jonatan skończył jeœć czekoladę i oglšdał swój pozłacany zegarek. — Jak dla nas to już póŸno, czas się pożegnać.


_________________

* Spotkałam cię po œmierci,

ale ty œmierdzisz.

Gdybym spotkała cię za życia,

chciałabym przepis twego użycia.


Wolfgang zanotował kuplet. Dlaczego piszę bzdurne piosenki, dlaczego przestaję myœleć wyłšcznie o Bebie i zajmuję się tekstami dla włoskiej œpiewaczki. Staczam się, staczam coraz niżej, poniżej sztuki. Wystarczy, że znam numer telefonu Beby, żeby się zaczšć zapominać. Jeden uœcisk dłoni, pocałunek i proszę, tekst pioseneczki zamiast poezji, może jeszcze refrenik dla baletu: „Niech metafizyczne bydlštka hasajš po łškach nieodpowiedzialnoœci” — szpagat, kankan, Wisznewski. Jan Maria Kranz-Wisznewski urodzony w Breslau, doktorant Husserla. Mój sšsiad i mistrz. Obiecałem mu, że odwiedzę œwięte miasto w Polsce, centrum metafizyczne œwiata, gdzie kilometr pod ziemiš pulsuje czakra wszechœwiata. Od owej czakry promieniujšcej energiš kosmicznš spaliła się przed milionami lat ziemia, zwęgliły skały. Teraz sš tam kopalnie węgla. W nazwie œwiętego miasta zawarta jest informacja dla wtajemniczonych — centrum bytu. Bytom, co po słowiańsku znaczy byt, Sein, i œwięta sylaba sanskrytu OM. Nie byłem w Bytom, Wisznewski umarł, a ja siedzę w Paryżu i próbuję zrozumieć, czym jest sztuka i miłoœć, czyli Beba Mazeppo.

Wisznewski miał dar nazywania, heideggerowskš zdolnoœć przywoływania słowem rzeczy i sensu. Pasterz bytu — można było o nim powiedzieć, gdy w ostatnie dni swego życia, rozrywany bólem skręconych kiszek, mówił o pierdnięciach wydobywajšcych się z napuchniętego brzucha: „westchnienia wzgardzonej materii”. Wisznewski tęsknił za miastem Bytom, wspominał polskš narzeczonš. Kiedy był już bardzo chory, leżał całymi dniami w łóżku przy otwartym oknie. Pewnego dnia wleciała do pokoju biedronka. Położył jš sobie na ręku i mówił, że to jest polski robaczek, bo jego narzeczona całowała biedronki i wysyłała do nieba po kawałek chleba. „Robaczek polski, porusza się ruchami robaczkowymi w kierunku patriotycznym” — definiował biedronkę zamierajšcš wœród oparów gazu unoszšcych się nad jego łóżkiem.

Mój drogi Wisznewski, gdzie teraz jesteœ? Gdzie ja jestem? Gdzie jest Jonatan? O, ten jest na pewno w swojej żydowskiej dzielnicy.

W sklepiku przy rue Vieille du Tempie Jonatan sprzedawał wypatroszony drób. Z belki nad ladš zwisały oskubane szyje gęsi i kaczek. Kurze kuperki były niedwuznacznš zachętš do rosołu.

— Martwi cię, że uœcisk dłoni Beby, jej pocałunek na pożegnanie osłabiły twoje uczucie, że wkradło się coœ na kształt rozczarowania w idealny obraz miłoœci? — Jonatan oparł się o mosiężnš kasę. Wolfgang przerywał swe zwierzenia, gdy do sklepu wchodzili klienci i wskazywali kurę albo gęœ. Jonatan odczepiał ptaka z haczyka, rozkładał mu skrzydła, skubał niebieskawš skórkę, wšchał, cmokał z zadowolenia, ważšc. Owijał drób papierem, wrzucał do zgrzytajšcej kasy pienišdze i żegnał klientów, komplementujšc ich rozsšdek w wyborze drobiu oraz jego sklepu.

— Wolfgang, dotknięcie Beby wywołało twojš chęć wycofania się. W waszej kulturze kontakt fizyczny, chociażby dotknięcie, jest czymœ nagannym. Nie zaprzeczaj, cywilizacja Zachodu wywodzi się od starożytnych Greków; Arystotelesa, Platona. Platon wymyœlił miłoœć platońskš, Arystoteles zaœ w Etyce nikomachejskiej napisał, że zmyœl dotyku jest dla nas wstydem, to znaczy dla was, bo tak naprawdę to miłoœć jest objawieniem, inicjacjš, rewolucjš, nie wstydem. Musisz więc na własny użytek przewartoœciować pojęcia tej cywilizacji i albo grzech, wstyd, rozczarowanie, następnie rozpacz nad niespełnionš miłoœciš, straconym życiem, albo pełnia przeżycia oraz sztuka i Beba poza dobrem i złem. Nie masz innego wyjœcia. W tym stanie œwiadomoœci, w jakim jesteœ, z całym obcišżeniem cywilizacyjnym nie możesz się oddać wyłšcznie przeżyciu miłoœci. Cywilizacja jest bełkoczšcym zakłamaniem, miłoœć — milczšcš prawdš. Albo zniszczysz swojš miłoœć, próbujšc znaleŸć dla niej miejsce w swoim cywilizowanym œwiecie hipokryzji, albo zniszczysz swój rozsšdek, by przyjšć uczucie. Zaledwie dotknšłeœ Bebę, twój ideał, miłoœć, a już poczułeœ, że skalałeœ jš tym œwiatem. Stšd chęć samoukarania ucieczkš, wstydem.

— Czyli Beba i tylko Beba* oraz sztuka albo spokojne bytowanie.

— Beba jest poza układem, mimo że występuje w Kabarecie Metafizycznym. Jej sztuka obala kanony estetyczne cywilizacji Zachodu, lecz to sztuka Beby przetrwa, a nie sztuka uznana przez tę cywilizację; ta cywilizacja już ginie. Nie masz więc wiele do stracenia. Cywilizacje ginš nie dlatego, że ginš ludzie, ale dlatego że ginie ich wytłumaczenie. Najlepszy dowód, że ty przychodzisz do mnie, pobożnego Żyda, proszšc o wytłumaczenie własnych uczuć i lęków.

— Przychodzę do ciebie, bo jesteœ moim przyjacielem.

— W porzšdku. Jako przyjaciel mogę ci poradzić, żebyœ popatrzył na dręczšcy cię kłopot z dystansu. Oddal się od niego na tyle, żebyœ w ogóle przestał go widzieć. Idealna recepta na nierozwišzywalne problemy. W twoim przypadku jednakże jest szansa, że dasz sobie radę z miłoœciš do Beby. Niepokoi mnie natomiast twoje zaprzštnięcie uwagi zmarłym sšsiadem Wisznewskim. Nie myœl o zmarłych, daj spokój tym, co odeszli. Oni by chcieli, żebyœ wspominał ich twarze, słowa — dzięki twoim wspomnieniom mogš znowu istnieć. Szepczš bezustannie zza całunu œmierci, zagłuszajš wspomnieniami twój własny wewnętrzny głos. Uważaj, to mogš być prawdziwe dybuki, wampiry zabierajšce ci życie, by żyć twojš chwilš. Zabierajš czas nie dla nich stworzony. Oni już umarli. Karmiš się czasem pokruszonym tak skšpo na dni, godziny dla nas żyjšcych, oni, którzy sš już w wiecznoœci.

Widzisz, lubię przychodzić do Kabaretu, oglšdać Bebę otulonš wyleniałym boa. Pierzasty wšż wokół jej szyi przypomina mi o kuszeniu w raju. Wšż namawiał Adama i Ewę do zejœcia w jego œwiat, œwiat przemijania, czasu, œmierci. Wšż zrzuci skórę, odmłodnieje, a my… — Jonatan, poprawiajšc myckę, potršcił rękš zwisajšce mu nad głowš trupki wyskubanego drobiu. — Sam widzisz.

— Nie martw się. — Wolfgang przemyœlał odrzucenie cywilizacji Zachodu sprzecznej z miłoœciš do Beby. — Dotychczas sšdzono, że Heraklit miał do powiedzenia o czasie pesymistycznie wyłšcznie to, że nie da się dwa razy wejœć do tej samej wody. Archeolodzy, szukajšc wyprawy Szymona Maga, natrafili na gliniane tabliczki zawierajšce dalszš częœć sentencji greckiego mędrca. Okazuje się, że według Heraklita nie można dwa razy wejœć do tej samej wody, bo to niehigieniczne. Idę do Beby. — Ucałował Jonatana i wybiegł ze sklepu.

Jonatan podszedł do witryny nastroszyć wypchane ptaki. Popatrzył przez zabrudzonš szybę na ulicę; Żydzi w długich płaszczach przechadzali się powoli, witajšc ze znajomymi. Podšżajšce za nimi dostojne cienie, wydłużone zachodzšcym słońcem, tratowały sportowe buty turystów.

Zburzono nam œwištynię — zamyœlił się Jonatan. — Tyle trudu, tyle cierpień, by jš odbudować, i znowu gruzy. Została Œciana Płaczu. Gdyby w Jeruzalem odbudować zamiast Œwištyni chociażby jej cień?


_________________

*— Bebo, spotkajmy się, natychmiast. Muszę paniš widzieć. — Wolfgang błagał słuchawkę ulicznego automatu.

— Najwczeœniej za dwa tygodnie, w czwartek. — Zaspanym głosem odpowiedziała Beba.

— Czwartek? Czwartek w stosunku do czego? — Wolfgang precyzyjnie porzšdkował fakty*.

— Zaraz sprawdzę — nieprzytomnie sięgnęła po kalendarz leżšcy na nocnym stoliku.

— W czwartek 10 grudnia, o godzinie 18.

— U ciebie?

— Tak, u mnie.


_________________

*— Co ty kombinujesz? — Zaniepokojony Giugiu obserwował rozlatane ręce Wolfganga, chwytajšce na przemian za zeszyt lub kieliszek. — Od wtorku miejsca sobie znaleŸć nie możesz. Przyłazisz do mnie o pištej nad ranem, budzisz œwieżš narzeczonš, ona podejrzewa, że chcesz mnie jej odbić, bo natychmiast pakujesz się nam do łóżka i przemawiasz, przemawiasz, jakbyœ chciał mnie do czegoœ namówić. Do czego, mój kochany Wolfgangu, do czego to prowadzi?

— Odkryłem zmowę, spisek. — Student zagryzł pobladłe wargi, jakby w obawie, że niechcšcy powie zbyt dużo.

Bezlistne gałęzie drzew Ogrodu Luksemburskiego układały się w jesienne ornamenty. Giugiu nie chciał podnosić oczu na bezlitosny błękit, uwłaczajšcy jego poczuciu piękna i dobra. Nie ma zimniejszego koloru niż ten jesienny, paryskiego nieba.

Wolfgang był blady, jego słomiane włosy też były blade. Posiniałe zagryzaniem wargi zakrzepły w grymasie niezadowolenia. Do ogrodowej kawiarni szedł powoli Jonatan, zagarniajšc liœcie połami długiego czarnego płaszcza.

— Wolfgang wykrył spisek. — Przywitał go Giugiu.

— Jeœli nie służy ten spisek Bogu, to spisek ludzki. — Jonatan usiadł naprzeciw Wolfganga. — Arcyludzki. Popatrzył na wampirycznie pochudłš twarz studenta, jego rozszerzone Ÿrenice zakrywajšce niemal szare tęczówki.

— Zrobiłem dzisiaj coœ bardzo złego, zabiłem, ale i coœ bardzo dobrego, bo zrobiłem to z miłoœci.

Giugiu jęknšł i złapał się za głowę. Jonatan, nie odrywajšc wzroku od Wolfganga, milczeniem zachęcał go do mówienia.

— O œwicie poszedłem nad jezioro do Lasku Bulońskiego. Trudno powiedzieć: poszedłem, ja tam byłem. Istniałem tylko ja w pięknie oparów porannego jeziora. Stężała szronem trawa, nad niš mgła i z tej mgły motyl. Nie łapałem go, nie wołałem. Byliœmy sobie przeznaczeni. On usiadł na moim ramieniu, stworzonym od zawsze na ten moment spotkania. Znieruchomiałem, by go nie spłoszyć. On zadrżał. Poczułem pulsowanie jego i mojej krwi. Podałem mu ostrożnie rękę i odpišłem niš spodnie. On jakby na to czekał, zaczšł spacerować wzdłuż obrzmiałego jego pięknem członka. Miłoœnie trzepotał skrzydłami, naganiajšc rozkosz. Chodził coraz szybciej, chcšc otrzeć się o miejsca, z których zsuwałem skórę dla niego, dla jego puszystych skrzydeł. Wytrysnšłem w dłoń nektarem miłoœci, zanurzyłem w nim motyla. Poczułem wtedy rozkosz jego prężšcego się odwłoka, omdlewajšcš rozkosz zanurzenia w miłoœci. Poczekałem, aż się wypełni… utopiłem go…

Giugiu deptał wyschnięte liœcie.

— Historyjka jak o uœmiechu smoka: uœmiechnšł się smok do smoka i wygryzł mu pół oka.

— Zgrzeszyłem. — Głos Wolfganga zawahał się między pytaniem a samooskarżeniem.

— O la la, czuć w powietrzu swšd palonych dusz* — zatroskał się Giugiu.

— Grzech jest cenzurš podœwiadomoœci. — Jonatan popatrzył przed siebie na drzewa. — Nieistotnym detalem osobowoœci. Co z tym spiskiem?

Przez alejkę przepełzał œlinišcy się basset.

— Rasy psów to hodowanie wad genetycznych, horror — Giugiu naszkicował zadek oddalajšcego się basseta. — Musi istnieć genetyczny kod œwiata; szakale, hieny, dingo sš okay, ale nie te spotworniałe hodowlane pieski. Widziałem bardzo słuszne graffiti w metrze: „Pierdolić chromosomy. Naw…”

Jonatan rzucił w Giugiu gałšzkš.

— Silenzio, signore, grozi nam spisek.

— Zrozumiałem, że nie ma masochizmu — powiedział Giugiu. — Skoro cierpienie przeżywane jest jako rozkosz, to nie istniejš masochiœci lubujšcy się w bólu, przyjemnoœć nie boli. Jeœli nie ma masochizmu, to może nie ma sadyzmu. Obywatele, jeszcze jeden wysiłek i staniecie się wolni! — markiz de Sade namawiał do rewolucji. On pragnšł rewolucji uœmiercajšcej, zadajšcej ból jak droga krzyżowa. Czynienie zła wbrew sobie, zgodnie z wolš deistycznego Boga okrutnej natury jest rodzajem oczyszczajšcej ascezy. Odkrywaniem okrutnej prawdy o swojej własnej naturze. Obywatele, jeszcze jeden wysiłek i… mnie zrozumiecie. Markiz chciał samoudręczajšcej rewolucji, sadyjskiej pokuty. Cierpi tylko sadysta, zadajšcy zło wbrew sobie i sobie samemu. Masochista nurza się w bólu dajšcym mu rozkosz. Tak więc nie istnieje podział na sadystów i masochistów. Masochiœci nie istniejš. Istniejš wyłšcznie sadyœci dręczšcy samych siebie, dzięki czemu postępujš na drodze doskonałoœci. Doskonalenie się jest przyjemnoœciš, chociażby bolesnš, co znaczy, że udręczony sadysta zadajšcy cierpienie jest własnym masochistš i…

— Jeszcze jedno zdanie — przerwał Wolfgangowi Jonatan — i stanę się sadystš samego siebie. Stop. To twój spisek, radŸ sobie z nim sam. Nie mam zamiaru zaczynać dyskusji o słoniach i żółwiach. Nie znacie? Był kiedyœ spór metafizyczny. Na czym trzyma się Ziemia. Ci, co sšdzili, że na czterech słoniach, to oczywiœcie zacofani idioci, nie majšcy pojęcia o prawdziwej nauce. Ale tych, co uważajš, że Ziemia oparta jest na grzbietach szeœciu żółwi, nie czterech, trzeba zwalczać, bo sš niebezpieczni.

— Najniebezpieczniejsze sš kobiety. Słonie, żółwie, sadyœci to nic. — Giugiu rozpišł wełniany płaszcz, wystawiajšc twarz do słońca. — Ledwo co pozbyłem się Leili, a już zagnieŸdziła się u mnie następna Samica. — Giugiu, nie otwierajšc oczu, założył przeciwsłoneczne okulary. — Obecna Samica jest mniej skomplikowana od Leili, dlatego jš wybrałem, ale też ma niezłš delirę. Ładna jest, Wolfgang jš widział, ciało zawodowe. Kilka razy nim zarabiała, gdy skończyła się forsa. Miała jednak pecha, trafiła na irlandzkiego sutenera-katolika. Zamiast jej bronić przed konkurencjš, wysłał samš na ulicę i się uchlewał: IdŸ, idŸ — mówił — będę się modlił, żeby ci się nic nie stało. W dzień œwiętego Patryka, patrona irlandzkich pijaków, wyszedł z Samicš na spacer. Poderwali kilku klientów, co nie chcieli zapłacić. Okazało się, że faceci byli policjantami i aresztowali Irlandczyka. Potem wio, ekstradycja do ojczyzny. Samica została w Paryżu, sprzštała w dobrym domu u Państwa. Pan dopłacał jej za usługi sypialniane. Kiedyœ Samica zostawiła w sypialni majtki. Nosi takie koronkowe, malutkie, ledwo co nacišgnięte na dupeczkę. Pani zrobiła awanturę, spoliczkowała Pana, Samicę wyzwała od najgorszych i wyrzuciła na ulicę. Tam jš znalazłem, zapłakanš, pijanš, ledwo się trzymajšcš na cudownych nogach przy barze pełnym obleœnych typów. „Majtki, no co, że majtki zostawiłam, ciepło było — szlochała do szklanki wódki. — Mogłam zostawić coœ bardziej intymnego, na przykład pochwę.” Wzišłem Samicę do siebie. Odchowałem i się zagnieŸdziła. Jest wykwintna, nauczyła się tego u Państwa. Rano sok pomarańczowy, chlebek czekoladowy, jajeczko na twardo z kawiorem. „Nie ma kawioru? Ależ kochanie — wypluwa to, co zostało z porannego kochania. — Mamy œwieżutki kawior z ciebie. Nie szkodzi, że biały, smak ten sam.” Wolfgang, ty jesteœ poeta; nektar miłoœci, kwiatki, motylki. Samica ma ze mnie po prostu kawior. Naznosiła do domu talerzy, wazoników, sukienek i nie zamierza się wyprowadzić.

— Nie robi ci awantur jak Leila, scen zazdroœci, nie ma depresji, kryzysów nerwowych? — pytał Jonatan. No to zostaw jš u siebie, tobie potrzebna jest kobieta.

— Potrzebna, ale nie jedna. Nie można wytrzymać długo z jednš. Czasem nachodzi mnie pytanie, czy jeœli kocha się z kobietš tak długo, aż ona umrze, to jest to nekrofilia czy tylko roztargnienie.

— Ależ wybacz. — Wolfgang przestawił swoje krzesełko w cień. — Tobie nic takiego nie grozi. Czy ty kogokolwiek naprawdę kochałeœ?

— Tak, moich rodziców, tyle że oni sš temu niewinni.

Bim-bam, bim-bom, niedzielne dzwony koœcioła Saint-Sulpice dopełniły niedzielny krajobraz Ogrodu Luksemburskiego.


Wolfgang Zanzauer 5 XII 94 Londyn

4 rue Mandar

75002 Paris


Bebo, Bebo, proszę zadzwonić do mojego weterynarza, bo on się mojš duszš* zajmuje, co jš tracę, gdy na to wszystko patrzę. Życie, być może, nie ma sensu, Bebo, z tego powodu nie trzeba mu go jednak odbierać. Straciłem już wiarę w to, że możesz mnie pokochać. Straciłem wiarę we wszystko, żyję w jednoosobowym klasztorze dla niewierzšcych. Chciałem od ciebie, Bebo, uciec, żeby zapomnieć. Ty mnie nie kochasz, choćby mi się wyrżnšł dodatkowy chuj mšdroœci, ty mnie nie pokochasz. Miłoœć nie zależy od płci, miłoœć zależy od duszy. Zboczeńcem jest ten, który kocha tylko kobiety albo mężczyzn, bo wtedy kocha płeć, a nie człowieka. Ja bym cię kochał, choćbyœ była mężczyznš, motylem, kamieniem przydrożnym. Ty szukasz mężczyzny-kangura, nie miłoœci.

Uciekłem do Anglii. Nie wytrzymałem tam jednak dłużej niż dzień. Byron, Shelley już nie żyjš, Bebo. W każdym razie podróż statkiem była romantyczna, można było rzygać. Moim towarzyszem podróży był owinięty długš białš sukniš i turbanem wieœniak z Algierii. Staliœmy oparci o burtę statku, patrzšc na niknšcy brzeg Francji, i Arab nie mógł się nadziwić, dlaczego Anglia jest wyspš. Przecież chrzeœcijanie, tak jak muzułmanie, powinni trzymać się razem.

Nocš, Bebo, morze przelewało się w ciemnoœć. Zamglona latarnia morska na angielskim brzegu oœwietlała samš siebie. Byłem w Londynie. Chodziłem po pubach, muzeach. Próbowałem zapomnieć. Obejrzałem kolekcję mumii w British Museum. Wszędzie walka z pamięciš; sarkofagi pokryte szczelnie, nawet od wewnštrz, hieroglifami — przedœmiertnymi notatkami, żeby nie zapomnieć, co powiedzieć strażnikom ciemnoœci, bogu z głowš psa, kota, własnš twarzš.

Egipska Księga Zmarłych:


Za podwójnym Ofiary

Horyzontem snu* Składane

Spotkasz Bogini

Ptaka Nieba

Opowiedz mu Kiedy żyłeœ


Być może te hieroglify nie były poœmiertnš instrukcjš, lecz wspomnieniami z życia:


Fellachowie przynieœli dobre Napisał Ramon

piwo z parafii Amona

i upiliœmy się w Górnym Egipcie.

dzień po wylewie Nilu


Bebo, najdroższa, nie potrafię cię zapomnieć. Bebo, Bebo, nie chcę być żebrakiem Twej miłoœci. Gdy Cię nie widzę, nie widzę piękna. Wracałem do Paryża przez Amiens. Widziałem z daleka wieże tamtejszej katedry. Po peronie w Amiens chodzili ludzie o twarzach maszkaronów.

Nie mogę się doczekać naszego spotkania.

Twój Wolfgang


_________________

Œpię, ze mnš tylko œwięci, bo oddajš za to dusze. Ty kim jesteœ? — Leila spacerowała przed bramš P?re-Lachaise, czekajšc na Giugiu. Wyobrażała sobie ich spotkanie. On powie wtedy: — Zwariowałaœ.

— O nie, mój drogi, nie zwariowałam. Byłam w ciemnoœciach, strasznych ciemnoœciach, to prawda. Nie widziałam w nich nikogo z was, może jakieœ œlady; wiersz, kawałek rzeŸby, napis na murze.

— Dlaczego chciałaœ się zabić? Po co próbowałaœ się wieszać na jakiejœ pacjentce?

— Łóżka szpitalne sš za niskie, w pokoju nie było klamek, okna zamknięte. Tylko ta wielka katatoniczka stała godzinami oparta o œcianę, sztywna jak kłoda. Przywišzałam jej sznurek do szyi i zacisnęłam pętlę. Zapytała mnie, w jakim celu. W celu œmierci — odpowiedziałam. Według ciebie na czym miałam się powiesić? Powiedz, na czym? Dlaczego nie przyszedłeœ mnie odwiedzić?

— Kiedy wreszcie zrozumiesz, że z nami koniec, że do ciebie nie wrócę?

Ja nic nie odpowiem. On będzie chciał odejœć.

— Modlę się za nas — powiem mu na pożegnanie. — Chodzę na czerwone msze.

— Co to za msze?

— Kapłan zabija owcę albo cielę w krypcie i pijemy krew.

— Jakie to wyznanie?

— Pierwsze, prawdziwe, naszych przodków. Zbieramy się nocš na P?re-Lachaise, czynišc nasze obrzędy.

— Wiesz, że to nielegalne.

— Prawdziwa wiara zawsze była przeœladowana. — Pokażę mu tatuaż na ręku. — Znak wtajemniczenia.

— Uważaj na siebie. — Pocałuje mnie chłodno w policzek i zejdzie szybko do metra.

Pojedzie do Jonatana.

— Leila zwariowała. — Oprze się rękoma o ladę sklepowš. — Szpital jej nie pomógł. Szaleństwo.

Jonatan podniesie palec i na tle oskubanych kurzych wisielców powie:

— Szaleńcy boży, jakiejż łaski doznali, z litoœci bożej rozum im odebrało, by się dłużej nie męczyli.

— Zamknij lepiej sklep i chodŸmy na piwo do Jo Goldenberga. — Giugiu popatrzy proszšco na Jonatana. — Kiedy wreszcie to się skończy, ten koszmar z Leilš.

Jonatan rozumiejšco nic nie odpowie.

Giugiu, koszmar i œwiat skończš się w 2359, spójrz na zegarek. — Leila wyjęła z torebki potłuczony elektroniczny zegarek, którego zielone cyfry pokazywały godzinę 22.30 — bo więcej nie ma na liczniku.


_________________

* Kim jestem? Erotyczny znak zapytania.

Nie wiem nawet dokładnie, gdzie żyję. Co mnie to wszystko wokół obchodzi. Jazgot, wrzaski, sponad których wyrasta Statua Wolnoœci — tutejsza paryska, na Łabędziej Wyspie poœrodku Sekwany, zzieleniała z nadziei, czy ta druga wielka, nowojorska. Ustawili jš tak wysoko, żebyœ nie mógł jej splunšć w twarz. Statua Wolnoœci, symbol wolnego œwiata, trzyma w łapie największy wibrator, którym rajcuje się cała ta cywilizacja. Bo człowiek musi być wolny, pracujšcy i kulturalny, wierzšcy albo głęboko niewierzšcy. Co mnie to obchodzi? Kultura, od czasów rewolucji francuskiej, każda kultura, jest propagandš. Idee, reklamy, handel. U mnie Derrida œwieżutki! Myœli sezonu dla międzynarodowych idiotów kawiarnianych* sprzedajš!!! Tylko u nas otwarcie umysłu po trepanacji! Idejiki literackie, tanio! Po prenumeracie naszej gazety będziesz jak Gombrowicz z rocznš gwarancjš!

Albo kicz, albo œmierć. Kicz jest przytulnym zakštkiem bezpieczeństwa. Wokół kiczu okrucieństwo, groza — prawdziwy obraz, dobry wiersz. Zobaczyć rzeczywistoœć to zobaczyć okrucieństwo. Pokazać, co się zobaczyło, to już kicz, ale kim ja jestem?


_________________

*— Paryskie bistra rozkwitajš jesieniš. Przycišgajš œwiatłem, ciepłem, oparami kawy.

— Café cr?me, café noisette, un verre de pastis; dla mnie kawa i beaujolais. Dlaczego nic nie mówisz, milczysz i milczysz, zagapiony w stygnšcš kawę?

— Jonatan — jęknšł Wolfgang — co chcesz, żebym mówił? Krzyk jest nieprzekładalny na żaden z języków.

— O, przepraszam. — Jonatan wycofał się za płachtę „Le Monde”.

Wolfgang ociekajšcym parasolem rozdłubywał stosy niedopałków na podłodze.

— Straciłem wiarę. — PrzygwoŸdził tlšcego się peta.

Jonatan, nie wysuwajšc głowy zza gazety, uœmiechnšł się. — Ty, katolik, straciłeœ wiarę? Nie żartuj, chrzeœcijaństwo jest tak skonstruowane, że dzięki Trójcy Œwiętej, nawet gdy przestaniesz wierzyć w Boga, zostaje ci jeszcze Duch Œwięty i Chrystus — ręka zza gazety sięgnęła po filiżankę.

— Opowiadaj dalej, całš Biblię z przystawkami, mam czas.

— Bóg nazywany jest Cierpliwym, ale ja tracę do ciebie cierpliwoœć. — Jonatan rzucił gazetę. — O co chodzi? Staram się ci pomóc, a ty z pretensjami.

— W czwartek mam spotkanie z Bebš, wyżebrane telefonami, kwiatami, listami. Ona chciała miesišc odpoczšć. Przestała chodzić do Kabaretu, siedzi zamknięta w swym wyłożonym aksamitem i zdjęciami mieszkaniu. Wydaje mi się, że ona tam mruczy, drapišc aksamit, i œledzi mnie w ciemnoœciach kocimi oczyma. Koty przystajš na ulicy, patrzš na mnie.

— Przypadek.

— Nie ma przypadków*. Znasz się trochę na fizyce? Mój znajomy z Heidelbergu, fizyk małych czšstek, przysłał mi wzór na przypadek. Dadzš mu pewnie Nobla. — Wolfgang wyjšł z kieszeni spodni pomiętš kopertę. — Dzisiaj dostałem od niego ten list, nie ma przypadków. — Rozprostował zgniecione kartki zapisane wzorem. — Musisz wyjœć od zdarzenia poprzedzajšcego tak zwany przypadek, nazwijmy go ?1. Skoro ?1 poprzedza ?2, to:

[rys.4]

Więc zdarzenie ?2 należy zróżniczkować przez czas trwania tego samego procesu w warunkach próżniowych (zakładajšc, że grawitacja G jest równa czwartej potędze przyspieszeń równoległych i bioršc pod uwagę algebraicznš fermentację sekundy)

[rys.5]

Otrzymujemy logarytm

[rys.6]

Rozumiesz, nie ma przypadków, koty na mnie patrzš, straciłem wiarę. Już dzwony i dzwoneczki nie będš poganiać mojej duszy.

— Słuchaj — Jonatan odłożył kartkę ze wzorem na stertę gazet — œwiat jest tak stworzony, że żadna cegła, żadna galaktyka ani wzór nie mogš cię zmusić do wiary, i tu masz rację, w tym nie ma przypadku, bo jest wolnoœć. Stop — zatrzymał się Jonatan. — Ty jesteœ poeta, nie filozof, więc inaczej: nie ma nauki o pięknie, bo piękna można się tylko domyœlać, nie sposób go zdefiniować. Tak samo z wiarš, która jest domyœlaniem się Boga przez nas lub przez niego samego i żaden wzór nie potwierdzi tego domyœlania ani go nie obali. Miałem nadzieję, że miłoœć do Beby pozbawi cię złudzeń, że zobaczysz, jak naprawdę skonstruowany jest œwiat. Złudzeniem jednak okazała się twoja wiara, dlatego boję się, że złudzeniem okaże się także twoja miłoœć.

— Czy ty czasem nie miewasz wrażenia, Jonatan, że ten twój Bóg nas nie tylko kocha, ale i pierdoli?

— Jesteœ pijany, nie wiesz, co mówisz.

— Doskonale wiem, co mówię, co najmniej w dwóch językach mówię to samo i powiem ci, że moja miłoœć do Beby nie jest złudzeniem. — Czarna, ogromna Ÿrenica kawy falujšca w obtłuczonej filiżance zabłysnęła ironicznie. — Moja miłoœć ma jedynš, najpiękniejszš twarz Beby.

Jonatan zachichotał.

— Po hebrajsku słowo „twarz” jest zawsze w liczbie mnogiej, phanim. Nie miej złudzeń, nikt nie ma jednej twarzy. Nie jestem, który nie jestem, znaczy to samo co Jestem, który jestem, lecz o tysišcu twarzy. IdŸ, idŸ do swojej Beby — namawiał Wolfganga patrzšcego niecierpliwie na zegarek — stworzonej na obraz i obrazę…

Wolfgang podał kelnerowi dziesięciofrankówkę i wyszedł z bistra. Jonatan popatrzył na zaparowane lustro nad kontuarem. Co najmniej dwie twarze — pomyœlał zamykajšc oczy.


_________________

*Nieprzypadkowo za kręgiem polarnym żyjš nietoperze albinosy; bialutkie, czyœciutkie. Sš prawie niewidoczne w jasne polarne noce, gdy najedzone po jesiennym polowaniu zasypiajš otulone œniegiem. Nietoperze albinosy polujš na zielone muszki. Oko opatrznoœci ma też zielony kolor. Nie żeby miało jeszcze na coœ nadzieję, jest zielone, bo taki kolor majš dolarówki, z których łypie oprawione w stożek piramidy. Piramida jest jednym z symboli masonerii. Masoni wznoszš nie tylko piramidy, ale i Œwištynię. Majš nawet jej dokładny plan; na lewo — lewa kolumna, na prawo — prawa. Koœciół nie lubi masonerii, pewnie dlatego, że nie każdy, kto buduje œwištynię, do niej chodzi. Ja chodzę do Samicy, wyprowadziła się nareszcie ode mnie. Pokochałem jš za to. Najpierw zamieszkała w obskurnym arabskim hotelu na ulicy Montorgueil; niedomykajšce się okna, zardzewiałe rury, podarte tapety, zarwane łóżka. „Będę mieszkała w tym hotelu i czekała na ciebie. Ty będziesz przychodzić nocš, opowiadać, co widziałeœ pięknego i strasznego. Będę cię z tego rozgrzeszać. Jakie to romantyczne. Pić będziemy u Irlandczyków, mam zniżkę w ich knajpach za płacenie składek na IRA. Nic nie szkodzi, że nie jesteœ moim pierwszym facetem, bšdŸ moim ostatnim, jestem w cišży.” Samica była w cišży, oczywiœcie urojonej, tydzień. Obnosiła macierzyńsko wypięty brzuch po Kabarecie i starała się wyglšdać jak Madonna. Była piękniejsza, zaczęła o siebie dbać. Kilka razy dziennie myła zęby. „Kupiłam specjalnš pastę z dwoma tubkami. W jednej pasta do czyszczenia zębów i dzišseł przed minetš, w drugiej po.” — Uœmiechajšc się przymilnie, Samica odsłaniała starte do białoœci kły.


[rys.7]


Samica ma piękne nogi, długie umięœnione łydki i twarde uda. Goršcym woskiem zrywa z nich najmniejsze włoski i puch. Wyrwana sierœć Samicy na wystygłych odlewach mlecznego wosku jest dla mnie czymœ wzruszajšcym — aktem oskubania z samej siebie.

Jonatan ma cudownie melancholijne oczy, Beba jędrnie zaokršglone łechtaczki, pšsowiejšce jak zawstydzone policzki. U Wolfganga najładniejsze sš usta. Gdyby na œwiecie żyli ludzie, po których byłoby widać, od jakiej częœci ciała zaczęło się ich stwarzanie: na przykład ludzie o pięknych ustach, im dalej od ust, tym nawet nie brzydziej, ale mniej konkretnie; ładny nos, normalne oczy, nieproporcjonalne ręce, pojawiajšce się i znikajšce nogi. Ludzie o zgrabnych pępkach mieliby niedokończone usta i kolana, rozpływajšce się w przestrzeni oczy.

Brzuch Samicy oczywiœcie nie urósł. Wolfgang napisał dla niej z tej okazji wiersz-przypowieœć: „Złe działanie gonad płciowych prowadzi do cišży pozamózgowych.”

Dzisiaj mamy 11712 dzień od narodzin Giugiu. Ja, Giugiu, jadę z zatęchłego Paryża do Toskanii. Gdy minę Lyon, wywlokę się zmęczony po pięciuset kilometrach drogi i padnę na trawę przy parkingu. Ziemia na południe od Lyonu pachnie tak pięknie lawendš i słońcem, że ma się ochotę z niš całować. Tam zaczyna się Południe. Zostawiam cię, oblizana deszczami, zamarznięta Północy.

Mógłbym polecieć samolotem do Pizy, stamtšd dalej pocišgiem, ale nie lubię lotnisk z ich atmosferš sali bankietowej i stypy zarazem. Œwięta ziemia, co nas nosi, œwięta ziemia, co nas znosi i po niej toczyć się będę do Toskanii, do Pietrasanta. Tuż po przekroczeniu granicy, we włoskim sklepie z częœciami zamiennymi Fiata, karteczka: „Mówimy po francusku i niemiecku oprócz poniedziałków.” Jestem nareszcie u siebie, w Pietrasanta, gdzie mam pomalować koœciół zamieniony w muzeum sztuki. Ładny czternastowieczny gotyk. Zdejmę ze œcian tynk, żeby odsłonić biały, toskański kamień. Zamaluję szeœć kolumn oddzielajšcych nawy. U samego dołu, przy posadzce będš rysunki dzieci, wyżej malarstwo aborygenów i neolityczne — ciepłe sepie i ochry niby z Lascaux. Potem greckie rysunki, freski pompejańskie, romańskie, gotyckie. Rafael, rembrandtowskie cienie, aż po impresjonistów i cały dwudziesty wiek. Na samej górze wolne miejsce, niech za pięćdziesišt lat domalujš swoje najnowsze pięknoœci. Oskrobane œciany sš dobre na tło do rzeŸb. Nie sšdzę, żeby wystawiali obrazy. Gdyby umarł z nudów ostatni rzeŸbiarz, będš w Pietrasanta wystawiać Santo Bottero, Bottero, Bottero napuchnięty tłuszczem, chluba miasteczka.

Po co obtłukiwać, rzeŸbić kamienie*? Nie lepiej byłoby wybierać w Carrarze najładniejsze kawałki marmuru i podziwiać ich kolor, zmiażdżone warstwy odcieni.

Usišœć na rynku w Pietrasanta, zamówić goršcš czekoladę, gęstš, oleistš. Wolfgang mówi po każdym moim powrocie z Włoch, że przytyłem — „rozjadłeœ się”. Trudno się nie „rozjeœć”, kiedy jedzenie we Włoszech jest dziełem sztuki, a ja artystš. Barokowe zwoje spagetti, boskie proporcje szynek. Jestem malarzem wchłaniajšcym kolory, smaki, a nie zakonnikiem skubišcym pod koniec mszy opłatek. Przecież dobry Bóg nie miałby nic przeciwko temu, żeby zakonnicy skosztowali wszystkich jego darów. Do kamiennego ołtarza przykrytego białym obrusem ministranci przynosiliby wino i chleb. Potem półmiski z pieczeniami, sosami, kiełbasy, makarony. Ksišdz by jadł, jadł. Przezroczyste plamy tłuszczu spływajšce mu z brody sšczš się na obrus. Ministranci przynoszš kopiaste miski owoców, serów. Ksišdz rozrywa chrzšstki opieczonych na złoto kurczšt, przeżuwa œcięgna. Gryzie dojrzałe brzoskwinie, ich lepki sok cieknie mu po palcach na ornaty. Słychać mlaskanie i bulgot wina. Wierni patrzš w nabożnym skupieniu na zastawiony butelkami i półmiskami ołtarz, wdychajšc zapachy potraw. Prawdziwa uczta, nie jakieœ tam symboliczne cmokanie nad pustym kieliszkiem czy wafelkiem. Zużytymi symbolami też się dotrze do wiecznoœci, tyle że o wiele dłużej, jak zjechanymi końmi. Znak krzyża kreœlony rękš w powietrzu, to niech spłynie z niego krew. Ministrant podsuwa księdzu złoconš miseczkę do obmycia palców. Kosze pełne resztek ustawiono na schodach przed ołtarzem. Ksišdz najadł się i pobłogosławił parafian podchodzšcych do koszy, by uszczknšć smakowitej pieczeni, wyssać szpik. Sytoœć i błogostan. Muzyka organowa; andante, allegro, amen.


_________________

Wieżę Babel zbudowano z cegieł na wzór innych zigguratów. Jako że była najwyższš z wież, jej szczyt roztopiło babilońskie słońce. Wiatr postrzępił lawę spływajšcych cegieł w języki szepczšce słowa wszystkich narodów Ziemi. Ciało wieży stygło nocš, a tysišce żywych języków modliło się i zapewniało, że tego, czego nie ma, nie da się powiedzieć, żeby nie kompromitować bytu bełkotem.


[rys.8]


Prawdziwy projekt Wieży Babel


_________________

Modlitwa i religia powstały jesieniš — rozmyœlał Jonatan, przeskakujšc kałuże. Listopadowe słońce było zaledwie kroplš ciepła nad chłodnym miastem. Wiatr zamieniał się w deszcz, deszcz w zmierzch. — I stało się po żniwach, iż przyniósł Kain ofiarę Panu z owocu ziemi. Jesień jest najpobożniejszš porš roku — Jonatan, nie chcšc zdejmować nasiškniętego deszczem filcowego kapelusza, schronił się do metra. Ciepłe, duszne powietrze podziemnych korytarzy suszyło zawilgoconych przechodniów. Żebracy wystawiali na pokaz kikuty ršk, pozawijane cuchnšcymi szmatami okaleczone nogi. Jonatan wyjšł z portfela złoty kršżek dwudziestofrankówki i wrzucił go do miski œpišcego kloszarda, nie przestajšcego przez sen wycišgać proszšco ręki.

— Miska żebraka jest naczyniem na miłosierdzie. Trzeba jš napełniać, bo nadejdzie czas, gdy nie będzie biednych i nie będzie można œwiadczyć im dobra. Szukać się będzie żebraków, żeby obdarować ich złotem, klejnotami, lecz oni zniknš na zawsze, kiedy skończy się czas próby i czas miłosierdzia. Ludzie stajš się martwi, gdy umiera w nich dobro. Dla Wolfganga Bóg umarł. Taka myœl na pewno nie była Mu obca, skoro zostawił po sobie dwa Testamenty, ale bez przesady, duch jest wieczny. Najlepszym dowodem na to, że Bóg jest Duchem Idealnym, nieskalanym realizmem materii, sš jego przykazania: Nie kłam; Nie kradnij; Nie cudzołóż. Gdyby Bóg był chociaż odrobinkę bardziej realistš, zamiast dziesięciu przykazań zostawiłby jedno: „I nie czyń zła ponad potrzebę.” Ludzie zawsze będš Ÿli. Taka jest ich natura. Jedyne, co można im powiedzieć, to żeby nie czynili więcej zła, niż to jest konieczne.

Wagony metra zachrzęœciły w tunelu. Jonatan przystanšł na krawędzi pustego peronu, zakołysał się w przód i w tył.

— Nie jest złem miłoœć. Rachi miał rację i Zohar też; Adam poznał cieleœnie Ewę jeszcze w Raju, po zjedzeniu owocu z drzewa. Ibn Ezra dowodził, że pierwszy raz mężczyzna poznał kobietę po wygnaniu z Raju, co znaczyłoby, że seks jest grzeszny. Ibn Ezra mylił się. Miłoœć jest poza dobrem i złem, jest jednym z kwiatów Edenu. Prawdziwe szczęœcie jest w… — Jonatan wszedł do wagonu, zasunęły się za nim drzwi.


_________________

* Wolfgang, nie zważajšc na deszcz, kršżył między Chabanais i Palais Royal, szukajšc miejsca, gdzie mógłby spędzić godziny dzielšce go od spotkania z Bebš. Mijajšc oszklone pasaże, przyglšdał się wystawom. Zauważył, że dzięki umytym szybom ludzie w knajpach wyglšdajš czyœciej. Z Pasażu Choiseul wrócił na Chabanais i zszedł do zamkniętego Kabaretu. Usiadł na schodach. Tabliczka przymocowana obok okutych drzwi œwieciła złotymi literami: „Kabaret Metafizyczny czynny codziennie od 23.00 do 6.00.”

Wiedział, że drzwi nie sš zamknięte, nie da się zamknšć nocy. Słyszał wyciszonš muzykę przerywanš głoœnymi solówkami perkusisty. Muskularny, wytatuowany perkusista okładajšcy pięœciami bębny, wpadajšcy w ekstazę po każdym łomocie, zwierzył mu się kiedyœ, dlaczego wybrał właœnie perkusję.

— Jestem silny facet — mówił, popijajšc whisky z butelki. — Skrzypce, akordeon, to dobre dla delikatniaczków. Muzyka jest wszędzie, trzeba jš wytrzepać z pudła, wyszarpać ze strun, pogonić smyczkiem. — Uderzył pięœciš w bęben. — Słyszysz?

Wolfgang przeglšdał zeszyt zapisany poematami — „Nie gódŸ w ego bliŸniego swego, znajdŸ do tego coœ lepszego” — przeczytał na głos. Wiersz przypomniał mu wieczór, gdy go zapisał. Kłótnię z Bebš; jej œmiech, jego łzy: „Co tobie do mnie? Do mojego życia, do moich clitoris?” Chciał się wtedy zabić, napisał haiku ledwo co widzšc litery przez załzawione oczy; Haiku na lewš rękę: „Niech twoja prawica nie wie, co czyni lewica, tnij żyły i niech nie wie ten, co czyni.”

Schody do Kabaretu œmierdziały butwiejšcym drewnem. Zielony dywan miał wszystkie odcienie brudu. Wolfgang podniósł się i wyszedł znowu na ulicę. Idšc wzdłuż kałuż, œcieków, doszedł do baru przy ulicy Vivienne. Niska knajpa z czasów Napoleona zachowała urok przeszłoœci i umiarkowanych cen. Wolfgang osunšł się na wygodnš kanapę. Z kieszeni zdjętej kurtki wypadły, brzęczšc, pienišdze. Schylajšc się po monety, doznał olœnienia ich blaskiem i oczywistoœciš: „Dzięki mojej wrażliwoœci mogę pisać, ale nie mogę przez niš żyć.” Chciał trwać na zawsze przy tej myœli, na kolanach, pod rzeŸbionym stołem zagarniajšc metalowe kršżki kraju zwanego douce France.

— Czego pan sobie życzy? — Rytualne pytanie kelnera zabrzmiało dla niego dŸwiękiem antycznej zagadki. Wynurzył się na powierzchnię, ponad stół i przykładajšc monetę do oka, poprosił o zamienienie jej na kieliszek czerwonego wina. Przy stoliku obok siedziała piegowata dziewczyna czytajšca Henry Millera. Jej polakierowane paznokcie wbijały się w sinš okładkę ksišżki. Rozmawiajšc z kelnerem, wypisywała pocztówki do Les Etats Unis.

Za Henry Millera, paryskiego przewodnika dla zagubionych Amerykanów. — Wolfgang wzniósł milczšcy toast. — Czy jak bohaterka ksišżki Millera œcišga majtki, to po to, żeby pokazać jego jaja? — Zastanawiał się nad sensem obdarowywania pisarzy cechami ich literackich postaci. — Nieważne, bzdury. Jonatan ma rację, ważna jest tylko miłoœć do Beby, nic innego…

Punktualnie o 22 stanšł przed jej drzwiami. Zanim zdšżył nacisnšć dzwonek, drzwi się otworzyły. Na tle ciemnego przedpokoju ukazała się Beba w krótkim fioletowym peniuarze, odsłaniajšcym uda œciœnięte czarnymi podwišzkami. Wolfgang przypomniał sobie, że nie przyniósł kwiatów, wina, czekoladek. Szedł za Bebš prowadzšcš go do salonu.

— Proszę przyjšć ten wiersz. — Podał jej wyrwanš z zeszytu kartkę. — Dedykuję pani moje wiersze i cały œwiat.

— Wina? Whisky? — Przycišgnęła do siebie hebanowy barek. — Na kolację będš ostrygi, więc może lampkę szampana?

— Jest pani tak ładnie ubrana — patrzył na migocšce jedwabie i koronki — że mam ochotę paniš rozebrać.

— Ależ proszę bardzo. — Beba strzšsnęła z ramion luŸno zawišzany peniuar.

Wyglšdała jak na scenie Kabaretu*. Wolfgang wiedział, że powinien teraz, naœladujšc konferansjera, zwišzać jej ręce. Podszedł do Beby i pocałował jš w dłoń. Beba położyła się wygodnie na kanapie, rozchylajšc nogi. Łechtaczki sterczały gotowe do przedstawienia orgazmu stereo.

— Od miesišca mam wakacje — powiedziała, leniwie się przecišgajšc. — Może zechcesz zrobić to sam? — delikatnie podrapała się w obnażony brzuch.

Wolfgang uklęknšł przed niš i zaczšł delikatnie całować nabrzmiałe łechtaczki. Patrzšc na przedstawienia w Kabarecie, zawsze się zastanawiał, która z łechtaczek jest dodatkowa. Teraz wcałowujšc się w Bebę, nie miał wštpliwoœci, że dodatkowa jest ta górna, większa. Twardniejšc, rozchylała mu wargi, próbujšc się dostać do ust. Beba przymknęła oczy. Każde uderzenie językiem w olbrzymiejšce łechtaczki wydobywało z niej jęk przypominajšcy bełkotliwš proœbę. Wolfgang lekko gryzł górnš łechtaczkę. Beba wbiła mu paznokcie we włosy, im mocniej jš gryzł, tym głoœniej krzyczała, płakała, aż w końcu wyplštała palce z jego włosów i odrzuciła do tyłu ręce jak na scenie. Wolfgang, gryzšc Bebę, czuł dreszcze jej spazmów. Jeszcze jedno mocniejsze ugryzienie, zachłyœnięcie rozkoszš i odgryziona łechtaczka potoczyła się w głšb jego gardła. Okrzyk ulgi nieprzytomnej Beby pozwolił mu zrozumieć, że była szczęœliwa, przełknšł więc odgryziony strzępek. Wymazany krwiš całował jej wijšce się z rozkoszy ciało.

— Nie chcę być dziewicš — rzęziła — nie chcę.

Wolfgang z trudem oderwał się od Beby, nigdy nie widział jej tak przerażajšco pięknej. Wyszedł szybko do kuchni, wrócił trzymajšc w zaciœniętej dłoni krótki nóż do ostryg. Całujšc Bebę znalazł w niš nowe wejœcie, ostrożnie nacišł skórę między dziewiczš vaginš i anusem. Krwawišca, zapłakana Beba przytuliła się do Wolfganga, łkajšc. — Gdybym nie spotkała ciebie, nie spotkałabym siebie. Kocham cię, kocham.


_________________

* Tydzień póŸniej przyszli razem do Kabaretu. Ona w szarej, perkalowej sukience, œciskajšc lakierowanš zniszczonš torebkę, wspierała się na jego ramieniu. Nerwowo odrzucała z oczu wyblakłš grzywkę przeszkadzajšcš patrzeć zakochanym wzrokiem na Wolfganga. Dosiedli się do Jonatana. Publicznoœć rozpoznała w poszarzałej, ociężałej Bebie swš gwiazdę.

— Beba! Beba! — bywalcy Kabaretu domagali się spektaklu.

Wolfgang uœmiechnšł się porozumiewawczo do Beby i zniknšł za kulisami. Po chwili wyszedł na scenę ubrany w smoking, czarne koronkowe pończochy i bawišc się cylindrem zaœpiewał:


Ich bin von Kopf bis Fu?

auf Liebe eingestellt

denn das ist meine Welt

und sonst gar nichts.


(Od stóp do głowy jestem stworzona dla miłoœci — to cały mój œwiat i nic więcej się nie liczy.)

Znieruchomiały za stołem Jonatan patrzył na pobrzydłš Bebę. — To nic, to nic — uspokajał sam siebie. — Wolfgang grajšcy Błękitnego Anioła, odgryziona łechtaczka, koniec sztuki, to nic, to sielanka metafizyczna. Naprawdę jest o wiele gorzej.


Paryż-Pietrasanta

lato 95


на главную | моя полка | | Kabaret metafizyczny |     цвет текста   цвет фона   размер шрифта   сохранить книгу

Текст книги загружен, загружаются изображения



Оцените эту книгу