íà ãëàâíóþ | âîéòè | ðåãèñòðàöèÿ | DMCA | êîíòàêòû | ñïðàâêà | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


ìîÿ ïîëêà | æàíðû | ðåêîìåíäóåì | ðåéòèíã êíèã | ðåéòèíã àâòîðîâ | âïå÷àòëåíèÿ | íîâîå | ôîðóì | ñáîðíèêè | ÷èòàëêè | àâòîðàì | äîáàâèòü

ðåêëàìà - advertisement



VII

Po dlugim, ciezkim 'snie zbudzila sie Rena.

Pierwsze uczucie jej bylo dziwne.

Jakby kto's pochwycil ja zelaznemi szponami za serce i zdlawil. Obejrzala sie dokola. Wszystko bylo to samo, codzienne, niezmienione.

A przeciez pomiedzy nia a ta mila powszednio'scia stanela jaka's przeszkoda.

Zapadl jaki's welon — jakby gazy — i przyslonil wszystko.

Mimo to zajela sie gorliwie „domem” i drobiazgowo'scia zycia codziennego.

Jak mala furja domowa, tak liczyla pilnie ilo's'c szklanek, kieliszk'ow i srebra, kt'ore pokojowa skladala do kredensu. Wlasnemi rekami wstawiala do serwantki prze'sliczne empirowe solniczki, kt'ore mialy w sobie jaki's rzadki wdziek w legende przechodzacych czas'ow.

Nagle zad'zwieczal dzwonek.

Pokojowa powr'ocila.

— Pan adwokat!

Rena wpadla do sypialni, nalogowo upudrowala sie, ukarminowala usta, natarla sie perfumami. Za chwile wchodzila do salonu, wyniosla i niedostepna, jakby ta, kt'ora raczej rosa myla kwiaty, a nie skrzetnie ogladala klingi noz'ow, czy niema na nich plamy.

— Co mi pana sprowadza?

Belkotal co's, nagle zaskoczony ta obecno'scia kobiety w szlafroku, z wlosami ledwo spietemi na karku i wonnej jeszcze od snu. Przytem po raz pierwszy byl w jej mieszkaniu. Masy kwiat'ow, zalegajacych sprzety, porozrzucane poduszki, nielad dziwny i suggestji pelen, mieszal jego naiwna duszke porzadnego i solidnego czlowieka.

Mimowoli spojrzal na zegar, kt'ory wskazywal pierwsza. Wzrok Reny pobiegl za jego wzrokiem.

— Nie, nie… nie przyszedle's pan za wcze'snie! — zaczela sama, nie wiedzac dlaczego nadzwyczaj serdecznie. — Wczoraj bylo u mnie kilka przyjaznych mi os'ob, stad ten nielad…

— Prosze mi wierzy'c, iz tylko wazna okoliczno's'c…

— Alez… usiad'z pan.

Usiadl — i ona nagle przypomniala sobie, iz rozpoczela z nim przed paru tygodniami z nud'ow gre dramatycznej kokieterji. Poniewaz obecnie musiala powr'oci'c do dawnego trybu zycia, nalezalo podja'c zn'ow te kokieterje, jak co's nalezacego do programu zyciowego. Ale uczula sie nagle wystygla i zmrozona. — Niemniej przeto przybrala poze i mimowoli juz enigmatyczny u'smiech wykwitl na jej ustach.

— Pani zdrowa? — zapytala, bawiac sie ki'scia rododendron'ow.

Sklonil sie w milczeniu.

Miala ochote zapyta'c go — `a quand le bapt^eme? ale zdlawila w sobie te niedyskrecje razem z szalona zadza 'smiechu, kt'ora ja ogarniala.

On patrzyl na nia zamglonemi oczkami, w kt'orych gral jaki's ukrywany sentyment.

— Bedziemy musieli poraz wt'ory stawa'c w konsystorzu.

— Jeszcze?

— Niestety! Zeznania pani uznane zostaly za niewystarczajace.

— M'owilam prawde!

U'smiechnal sie dziwnie.

— Czasem prawda staje sie naszym — wrogiem.

— Wiec co? Klama'c?

— Och, nie… przemilcze'c. W tem tkwi madro's'c zezna'n.

— Nalezalo mi to powiedzie'c przed p'oj'sciem do konsystorza.

Zdziwione jego oczka ogarnely ja cala.

— Zdawalo mi sie, ze pani, jako kobieta, posiada w tych sprawach daleko idacy zmysl orjentacyjny…

Ogarnelo ja uczucie wstydu. Zarzucono jej brak subtelno'sci. — Wyprostowala sie i odparla z godno'scia:

— Nie klamie nigdy i nie umiem uklada'c zadnych kompromis'ow zyciowych…

Przysunal sie do niej z krzeselkiem.

— Zawsze?

— Zawsze.

— Jest pani szczera, zupelnie szczera?

— Zupelnie szczera!

Podniosla na niego wzrok tak jasny, ze biedak doznal ol'snienia. Mala jego figurka krecila sie jak wbita na szpilke. Ona tymczasem my'slala sobie, ze jest on dziwnie podobny do jakiego's zwierzatka. Nie mogla sobie tylko przypomnie'c, gdzie widziala takie male, najezone zwierzatko, nieszkodliwe i wyobrazajac sobie, ze zajmuje jakie's wazne stanowisko w wszech'swiecie.

— Wiec bede musiala i's'c do konsystorza? Zn'ow? — zapytala, przeciagajac sie z cala nuda na samo wspomnienie niemilych chwil, spedzonych w'sr'od mur'ow kapitulnych, z kt'orych az kapalo od chorobliwego szematu nadmoralno'sci torturujacej.

Lecz „adwokacina” pospieszyl ja uspokoi'c.

— Och! Tym razem rzecz bedzie daleko prostsza. Zeznania beda gotowe, pani tylko podpisze.

Otworzyla szeroko oczy.

— Jakto? Zeznania gotowe? Naprz'od?

U'smiechnal sie dyskretnie.

— M'oj Boze… tak…

Nastala chwila milczenia. — Wreszcie adwokat dodal:

— Nie powinna pani sie usuwa'c od podobnej formalno'sci. To drobiazg, a sprawe przyspieszy… Zdaje mi sie, iz pani takze chodzi szalenie o odzyskanie swobody?

Zawolala z uczuciem jakiej's pasji:

— Ach, tak!…

Slyszac d'zwiek swego glosu, zrozumiala, iz pasja ta bierze 'zr'odlo w niepohamowanym zalu, jaki zrodzila w niej scena nocna z Halskim.

I's'c za maz — byle jak, byle za kogo — tylko dlatego, aby go nauczy'c, ze bezkarnie z nia igra'c nie mozna!

Wpila swe oczy w adwokata. Dlaczego sie ozenil? Tego latwo byloby doprowadzi'c do oltarza. Byl to jeden z tych bezbronnych, na kt'orych kobieta nalatuje jak wampir i kt'orego usidla'c mozna nawet drugorzednemi 'srodkami, nie naruszajac wielkich 'srodk'ow. R'ownocze'snie przyszlo jej na my'sl, do jakiego zwierzecia 'ow adwokat jest podobny. Oto widziala kiedy's, w jakiej's szkaradnej restauracji niemieckiej, przyrzad do wykalaczek, z porcelany czy fajansu. Przyrzad ten mial ksztalty jeza, a ponatykane w grzbiet wykalaczki imitowaly kolce. Najezona czupryna i moralna dusza adwokata czynily go dziwnie podobnym do tego porcelanowego potworka. Odkrycie to ucieszylo ja i zabawilo zarazem.

Popadla w jaki's galgenhumor. Zwinela sie w klebek i ziewnela bezceremonialnie.

— Pan wie… panie mecenasie, ze zaczynam sie nudzi'c piekielnie…

Chrzaknal, nastawil sie, poczerwienial.

— Przez ten proces siedze w mie'scie jak przykuta. Niedlugo zaczne chorowa'c — chorowa'c na ciele i na duszy…

— Ja takze siedze w mie'scie.

— Tak, ale pan siedzi we dwoje, a ja sama, to ogromna r'oznica.

— Zona moja wyjezdza na kilka tygodni do swoich rodzic'ow…

— A…

Pomy'slala, iz pan adwokat jest przezorny. Pragnie sie zabezpieczy'c podczas nieobecno'sci zony. Byl to taki sobie ukryty immoralista. Najniebezpieczniejsze pod slo'ncem stworzenie. Poszukala w swej my'sli co's, czemby go przybi'c mogla.

— Wie pan co? — rzucila niedbale — czy nie dobrze byloby pogodzi'c sie z mezem?

Wytrzeszczyl oczy zdumiony.

— Jakto? Z czyim?

Swawolny, przeciagly 'smiech przepoil ja cala.

— Przeciez nie z mezem pa'nskiej zony! Z moim wlasnym! Z panem Bohuszem!…

Cieszyl ja podw'ojny spadek jego humoru.

Przerwany proces, wiec brak honorarjum, dalej ten maz, wkraczajacy nagle w podb'ojcze zamiary…

— Przeciez pani sie z nim rozwodzi! — wybelkotal.

— Ach, panie! Jakze pan malo zna kobiety! Dzi's sie rozwodzimy, nienawidzimy, gotowe jeste'smy wynaja'c zbira, kt'oryby zaklul takiego pana na rogu ulicy… Na drugi dzie'n, co m'owie — czasem w kwadrans, w pie'c minut, konamy z pragnienia, aby polaczy'c sie z nim na nowo.

— Daruje pani, ale to chyba czynia kobiety, kt'orych nie mozna bra'c na serjo!

Porwala sie nagle i zaczela ze swawola dziecka rozrzuca'c dokola siebie kwiaty i poduszki. Rado's'c jej wzmagala sie. Teraz przez wszystko przebila sie my'sl, jaka niespodzianke urzadzilaby Halskiemu, gdyby tak nagle ujrzal ja w najlepszej zgodzie oparta na ramieniu meza.

— W'scieklby sie ze zlo'sci! — my'slala blyskawicznie — tem bardziej, ze taki Bohusz jest tak bardzo dekoracyjny… o wiele piekniejszy od Halskiego i bardziej mezczyzna. — Bylaby to znakomita zemsta… tak… tak…

Zapomniala zupelnie o „adwokacinie”. On za's ze swej strony patrzyl na te nagle jej wyskoki temperamentowe, jak na co's niepojetego. Mial w zyciu do czynienia z doskonale unormowanemi kobietami burzuazji. Raz jeden tylko zawiazal romansik z mloda cyrk'owka, kt'ora, ile razy sie upila, robila tego rodzaju wyskoki, jak Rena. Czyzby ta jego klientka byla takze pijana od samego rana?…

I nagle zapytanie Reny — zrobione bezwiednie — prawie bez jej woli, utwierdzilo go w tem przekonaniu.

— Moze sie pan ze mna napije koniaku?

Popatrzyl na nia z wiekszem jeszcze zdziwieniem, a potem powstal, zbrojac sie nagle w honorowy obowiazek.

Nie powinien byl korzysta'c z chwili podniecenia tej damy. Zdawalo mu sie bowiem, ze z wielka latwo'scia przyszloby mu sta'c sie panem sytuacji. Lecz on mial inne pojecie o podobnej sytuacji. Zupelnie zimno, correkt, wzial swoja paname i powstal z miejsca.

— Pani daruje… ale musze spieszy'c do pracy.

— Szkoda!

— Ja takze bardzo zaluje. Ale mam termin.

Nie ruszyla sie z miejsca. Juz wesolo's'c jej powoli ginela. Wyciagnela ku niemu reke.

— Do widzenia zatem.

— Zegnam pania. A prosze nie zapomnie'c stawi'c sie na wezwanie w konsystorzu.

— Ah! Mon Dieu!… Qui!…

Wyszedl.

A na Rene opadl nagle jaki's wampir rozpaczliwego smutku. Wgryzl sie w jej m'ozg, w serce. Zdawalo sie jej, ze nagle postarzala sie, ze tak, jak rano przy przebudzeniu, znajduje sie odgraniczona od calego zewnetrznego, wydzielonego jej 'swiata przejrzysta, ale nieprzebyta zaslona.

I my'sl owa pogodzenia sie z mezem zdawala sie jej wymy'slona chyba katorga, aby ja jeszcze wiecej zameczy'c i pograzy'c w udreke.

— Nawet aby sie na nim zem'sci'c, nie moglabym! — my'slala.

I nagle przerazila sie.

Halski wyrastal w jej my'sli do godno'sci owego niego, kt'orym kobieta chrzci dominujaca posta'c meska w swej egzestencji uczuciowej. Gdy mezczyzna traci w my'slach kobiety nazwisko, imie, a staje sie Nim, jest to niezbity dow'od, iz wstapil na tron, kt'ory jej pasja, namietno's'c czy sentyment wznosi'c zaczela.

— C'oz to znowu? C'oz to znowu?… — warczala formalnie w kierunku lustra, kt'ore odbijalo jej posta'c, spowita w faldy szlafroka — oszalala's? Malo cie sponiewieral, odtracil, obrazil? Ty… ty… bez ambicji…

I nagle, prawie glo'sno, wyrwalo sie jej pijane gniewem slowo:

— Malpo jedna!…

Obejrzala sie trwoznie. Nie bylo nikogo, ktoby podslucha'c m'ogl te szkaradna brutalno's'c, z jaka przywolywala sama siebie do porzadku.

Zrozumiala jednak, ze bedzie teraz musiala by'c bezwzglednie okrutna wzgledem siebie, ze je'sli kiedy, to wla'snie obecnie zaczyna sie okres jakiej's walki z wrogiem olbrzymim, silnym, poteznym, nieznanym jej jeszcze, a wylaniajacym sie ku niej z obslonek mrocznej tajemnicy.

I samo spojrzenie na zgniecone poduszki sofy, kt'ore zachowaly jeszcze odcisk jej ciala, przypomnialo jej chwile, w kt'orych rzeczywi'scie omdlewala w u'scisku i oddechu Halskiego.

Dreszcz przebiegl ja od st'op do glowy. Dreszcz goracy, pelen echa rozkoszy.

— Nie! Nie! — krzyknela, rzucajac sie gwaltownie ku drzwiom sypialni — wszystko, tylko nie tak…

Ogarnal ja bowiem lek, ze ten wr'og, idacy z nia do walki, to beda jej zmysly, trzymane jak pantera czarna i tragiczna na uwiezi, w glebi mrocznej i okratowanej pretami klatki.

To byl tej kobiety najwyzszy lek.


ïðåäûäóùàÿ ãëàâà | Kobieta bez skazy | cëåäóþùàÿ ãëàâà